Sobota, 27 Kwiecień
Imieniny: Sergiusza, Teofila, Zyty -

Reklama


Reklama

Marek Michalak, niemal jak agent 007 – ma licencje na... gotowanie Jej Królewskiej Mości (zdjęcia)


Okazuje się, że szczycieński „gastronomik” wychowuje i kształci nie lada specjalistów. Dowodzi tego Marek Michalak, który obecnie jest szefem wszystkich szefów kuchni demonstracyjnych, prowadzonych przez firmę Miele – producenta ekskluzywnego sprzętu AGD. Jest też jedynym Polakiem, który ma uprawnienia do gotowania dla brytyjskiej rodziny królewskiej. O tej niebagatelnej karierze rozmawiamy.



Utożsamia się pan z Pasymiem...

 

Owszem, choć urodziłem się w Kętrzynie, a niemowlęce lata spędziłem w Korszach. Ale gdy byłem jeszcze dzieckiem, w 1990 roku, przeprowadziliśmy się do Pasymia, gdzie moi rodzice otworzyli rzeźnię i masarnię. W Pasymiu chodziłem do podstawówki i może dlatego do tej miejscowości mam nieustający sentyment. Później w szczycieńskim ZS 2 ukończyłem technikum technologii żywności, a jeszcze później ożeniłem się i osiadłem w Piduniu.

 

Od matury w Szczytnie do pałacu w Windsorze droga dość daleka. Zacznijmy od początku, od pierwszej pracy...

 

Zaczynałem w Olsztynie, w restauracji Habana Club, ale jeszcze w trakcie nauki długo pracowałem w kuchni pasymskiego Energopolu. Najpierw w ramach szkolnych praktyk, a że dawałem sobie radę, to miałem tam zapewnione zatrudnienie w dni wolne od nauki i w czasie wakacji. W 2004 roku wyjechałem do Szkocji.

 

 

Dlaczego akurat tam?

 

Bo tam najlepszy przyjaciel mojego szwagra pomógł mi znaleźć pracę. Na początku... składałem kalendarze, później w pizzerii pracowałem na przysłowiowym „zmywaku”, a po pół roku zostałem już pełnoprawnym pracownikiem kuchni w hotelowej restauracji, takiej naprawdę dobrej w 4-gwiazdkowym hotelu. Od samego początku pobytu w Szkocji uczyłem się języka i dopiero umiejętność na komunikacyjnym poziomie pozwoliła mi na uzyskanie lepszej pracy. A że za kuchnią tęskniłem, więc takiego zatrudnienia szukałem. W tej restauracji zostałem pomocnikiem szefa kuchni.

 

 

To chyba funkcja, do której otrzymania trzeba się już wykazać umiejętnością gotowania?

 

Procedura podobna do naszej. Znalazłem ogłoszenie, że hotel zatrudni kucharzy. Aplikowałem, a później przez cały dzień pracowałem w kuchni, gdzie sprawdzano moją wiedzę i umiejętności. Tak uzyskałem tę pracę. Przedstawiłem też, oczywiście, dokumenty, że ukończyłem branżową szkołę, a nawet książeczkę zdrowia. Szkotów moja szkoła nie interesowała, ani mój dyplom, a książeczką zdrowia byli zadziwieni. Tam takich nie ma i nikt ich nie wymaga. Liczy się wyłącznie to, co człowiek naprawdę umie, a nie sposób, w jaki tę wiedzę uzyskał.

 

To jednak wciąż za mało, by gotować zupę dla królowej Elżbiety i jej następców...

 

Po roku w hotelu przeniosłem się do innej restauracji, w stylu francuskim, też w mieście Perth, zresztą pierwszej stolicy Szkocji, już jako zastępca szefa kuchni. Hotel też był ukierunkowany na kuchnię francuską, ale nie wyłącznie.

 

Dlaczego akurat kuchnia francuska?

 

Bo według mnie to najlepsza i najbardziej wymagająca kuchnia na świecie. Najbardziej specyficzna, najbardziej gustowna i najbardziej ceniona. To Francuzi byli i są uważani na całym świecie za najlepszych kucharzy, szefów kuchni i za najbardziej twórczych.

 

Jasne. Wracamy więc do francuskiej restauracji w Perth...

 

Jej właścicielem był rodowity Francuz, jego żona zaś była Portugalką. Pracowałem tak ładnych kilka lat. Przy końcu już nie jako zastępca, ale szef kuchni, a w październiku 2007 roku... ją kupiłem.

 

I został pan restauratorem...

 

Wraz z żoną Magdą. Ja kierowałem tą restauracją od „tyłu”, ona „od przodu”. Była i jest świetnym menadżerem. W sumie pracowałem w tej restauracji 15 lat. Ale gdy nasz syn Filip, urodzony zresztą w Szkocji, osiągnął wiek szkolny, postanowiliśmy wrócić do Polski. Więc także w październiku, ale 2012 roku, restaurację sprzedałem.

 

To kilka słów o żonie. Rozumiem, że jest Polką...


Reklama

 

Owszem. Poznaliśmy się w olsztyńskim klubie „Sowa”, gdy oboje studiowaliśmy: ja technologię żywności, ona pedagogikę. Pochodzi z Krasnosielca. Wziąłem „dziekankę”, wyjechałem do Szkocji i ostatecznie studiów nie skończyłem. Magda była bardziej wytrwała, dojechała do mnie dwa lata później, już z dyplomem wyższej uczelni.

 

 

 

Wracamy na drogę do królewskiego dworu...

 

Drogą była bardzo ekskluzywna organizacja, swoiste stowarzyszenie brytyjskich szefów kuchni. Po 14-miesięcznej weryfikacji, której podlegałem ja i moja restauracja, mogłem zostać członkiem tego stowarzyszenia. Była to bardzo drobiazgowa weryfikacja, tajemnicza. Nigdy nie wiedziałem, przynajmniej przez kilka pierwszych miesięcy, kto i pod jakim kątem mnie sprawdza. Ostatecznie ta weryfikacja wypadła dla mnie pomyślnie. Zostałem oficjalnie 251. członkiem tej organizacji i pierwszym Polakiem w tym gronie. W ogóle obcokrajowców wśród brytyjskich master chefs było zaledwie kilku. Nieco później, po uzyskaniu niezbędnej rekomendacji trzech członków tej organizacji, uzyskałem ten „dworski” tytuł: „The master Chefs of Great Britain”.

 

Miał pan okazję gotować dla Karola czy księżnej Kate?

 

Jak dotąd nie. Zważywszy na fakt, że wróciłem do kraju, szanse na to nie są zbyt duże, ale... Jako uczeń szczycieńskiego gastronomika nawet nie marzyłem o takich uprawnieniach, a jednak je mam. Wszystko jest więc możliwe. Rodzinie królewskiej nie gotowałem, ale przygody z koronowanymi głowami miałem. Raz zdarzyło się, że o mało nie „staranowałem” rowerem nieżyjącej już królowej Elżbiety, gdy składała kwiaty przy pomniku swojego dziadka, innym razem spotkałem się oko w oko z obecnym królem Karolem. Ale że go nie lubię, to się nie odezwałem i odszedłem.

 

Wrócił pan do kraju i od razu znalazł zatrudnienie w sieci Miele?

 

Okazja trafiła się jeszcze podczas pobytu w Szkocji, też dzięki powiązaniom rodzinno-koleżeńskim. Firma szukała szefa kuchni do swojego nowego salonu w Gdańsku, a doświadczenia miała nieszczególne. Zwykle zatrudniani przez Miele szefowie pracowali gdzie indziej na stałe, więc zadania na ich rzecz wykonywali, nazwijmy to, nieco niedbale. Ja po sprzedaży restauracji i po powrocie do kraju nie miałem już innego zajęcia, więc ich salonowi mogłem poświęcić się całkowicie. Później Miele otwierało kolejne salony, w kolejnych polskich miastach, a ja nad nimi czuwałem. Obecnie nadal czuwam, ale już nie tylko nad salonami w Polsce, ale też w ośmiu innych krajach europejskich. Nie jestem jednak pracownikiem Miele. Mam zarejestrowaną własną spółkę, która na rzecz tej firmy (choć innych też) świadczy określone usługi.

 

Na czym polega ta współpraca?

 

Najważniejsze są chyba spotkania z inwestorami i ich architektami, którzy planują budowę np. domu czy apartamentu i chcą go wyposażyć w urządzenia firmy Miele. A podkreślić trzeba, że jest to jedyna firma o tym profilu produkcji wpisana do wykazu producentów towarów luksusowych. Istnieje od 125 lat, cieszy się niepodważalną renomą, jest niezmiennie firmą rodzinną i to się nie może nigdy zmienić. Ciekawostką może być też fakt, że to firma, która wyprodukowała pierwszą na świecie pralkę, jeszcze wówczas ręczną. Owszem, na tzw. „wolnym rynku” można kupić produkty tej firmy, ale powiedzmy – niższego sortu. Towary naprawdę luksusowe sprzedawane są wyłącznie w firmowych salonach. I w tych salonach moją rolą jest np. gotowanie, by pokazać funkcjonalność produktów, szkolenie i wdrażanie nowych funkcjonalności coraz bardziej nowoczesnych urządzeń.

 

 

Wygląda na to, że kuchnia, za którą pan przed wielu laty tęsknił, zeszła na dalszy plan...

 

Nie da się ukryć. Ale już nie tęsknię. Uznałem, że mój czas wyłącznie w kuchni już minął. Czasem aż trudno mi samemu uwierzyć, że od czasu, gdy zacząłem „kuchenną” edukację w ZS nr 2, minęło już 25 lat.

Reklama

 

I nie chce pan już zmian?

 

Pomysłów wciąż mi nie brakuje. W większości łączą się one z żywnością, ale nie tylko z gotowaniem. W Jedwabnie np. prowadziłem warsztaty dla dzieci, dotyczące marnowania żywności, bo to straszne, jak wiele jej trafia do śmieci. To jeden z tematów, które w ostatnim czasie mocno mnie zajmują i wręcz inspirują. Przeciwdziałanie marnowaniu żywności stało się ideą szefów kuchni zatrudnionych w Miele. Wiele o tym mówimy, uczymy, szkolimy. Na stronie miele.pl/c/warsztaty-kulinarne-2313 można zamówić warsztaty, które każdy z nas prowadzi.

 

I bez większych zmian prowadzi pan aktywne i ciekawe życie...

 

Można by o tym długo... Na pewno moje osiągnięcia i współpraca z Miele zyskała mi wielu znajomych, a wraz z nimi – także zajęć. Blisko współpracuje np. z właścicielami najsłynniejszego domu w Pułtusku. Najsłynniejszego, bo kilka miesięcy temu został uznany za najpiękniejszy na świecie. Odbywają się tam ważne i ciekawe eventy, w których organizacji uczestniczę.

 

Czyli głównie porusza się pan w kręgach tzw. wielkich tego świata...

 

Absolutnie nie. Jestem zwykłym chłopakiem z niewielkiej wsi w gminie Jedwabno, może tylko z tą różnicą, że mam mnóstwo różnych zainteresowań i pasji. Ostatnio jestem stażystą w kole myśliwskim Świt Pasym. Jak zdam egzaminy, zostanę też myśliwym.

 

Też?

 

Też, bo inną moją pasją jest bieganie. Mam za sobą 14 pełnych maratonów. W kwietniu zamierzam startować po raz 15. w Maratonie Juranda. Na dodatek będę biegł z żoną, która wystartuje w maratonie po raz pierwszy. Sportowo usposobione są także dzieci, które – podobnie jak ja – uwielbiają wodę, więc wspólnie pływamy, nurkujemy, żeglujemy, a poza tym oboje, zarówno 11-letni Filip, jak i 7-letnia Maja, uczestniczą w zajęciach karate. Jeśli chodzi o pływanie, to teraz realizuję, jako współtwórca, program o nazwie „Ojcowie na fali”: pływamy z dziećmi, żeglujemy, trochę surwiwalu, wiele zabawy, przygody, a przy tym wiedzy i umiejętności przekazywanych dzieciom, a co najważniejsze – wiele wspólnie spędzanego czasu.

 

Skoro o czasie mowa, to jak pan na to wszystko znajduje czas?

 

I to jest problem. Praca łączy się z wieloma wyjazdami: sporo po kraju, co najmniej kilka raz w roku – poza granice. Czasem taki wyjazd trwa tydzień. Na szczęście sporo działań, np. szkolenia czy warsztaty mogą się obecnie odbywać on-line, a to ułatwia nam pracę. Nam – bo spółkę tworzymy we dwoje z żoną.

 

Wygląda jednak na to, że jeśli się chce, to można pogodzić ze sobą nawet najbardziej frapujące zajęcia i znaleźć czas na rozrywkę, sport, pasje, rodzinę...

 

To wbrew pozorom łatwe, szczególnie wtedy, gdy rodzina nie tylko akceptuje, ale i podziela zainteresowania czy pasje. Na przykład w niedzielnym Biegu Leśnym w Wielbarku uczestniczyliśmy wszyscy: ja, żona i oboje dzieci...

 

Istnieje teoria, która mówi, że świetlane perspektywy mają mieszkańcy dużych miast, a prowincjusze skazani są na „wegetację”. Pana życie i historia temu przeczy...

 

Moja rada: nie bać się ryzyka. Ono powinno inspirować, a nie hamować. Mnie zawsze pociągały wyzwania, trudności, dążenie do celów, które sobie stawiałem, a jednocześnie zawsze miałem w sobie dość pokory, by sukcesy nie uderzały mi do głowy. Jak mówiłem wcześniej, byłem i jestem wciąż zwykłym chłopakiem z Pidunia. Ktoś może się zastanawiać, dlaczego wybrałem tę niewielką wieś, gdy mógłbym wybrać Paryż czy Londyn... Ale w Piduniu ten Londyn mam w zasięgu ręki. 13 minut samochodem i jestem na lotnisku w Szymanach. Podobnie jak każde inne z wielkich miast w Europie czy na świecie. Tyle że w żadnym z tych miast nie ma mazurskich lasów, nie ma po sąsiedzku Puszczy Napiwodzko-Ramuckiej, nie ma naszych jezior. Dlatego Piduń.



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama