Sobota, 27 Kwiecień
Imieniny: Sergiusza, Teofila, Zyty -

Reklama


Reklama

Jolanta Kojro. Z magazynu do dyrektorskiego gabinetu (rozmowa „Tygodnika Szczytno”)


Jolanta Kojro, po blisko 40 latach pracy i ćwierćwieczu kierowania przedszkolem „Promyczek”, wybiera się na niewątpliwie zasłużoną emeryturę. W każdym razie, w drodze konkursu, miasto już szuka następcy, którego czeka nie lada zadanie, pani Jola bowiem poprzeczkę postawiła wysoko. Może dlatego, że jej droga życiowa wiodła przez różne meandry. I o nich rozmawiamy.



Standardowo. Rodowita szczytnianka?

 

Owszem. Od 61 lat. Rodzice są napływowi. Tata pochodzi z okolic Przasnysza, a mama z Lubelszczyzny. Przyjechała do Szczytna ze swoimi rodzicami bodaj jako roczne dziecko, więc można jednak powiedzieć, że też jest szczytnianką. Tata już nie żyje, ale mama i młodszy brat wciąż mieszkają w Szczytnie. Podobnie jak dwójka moich dzieci i gromadka wnucząt. Taka z nas szczycieńska rodzina w całości. Nikt się, jak dotąd, nie wyłamał i niewiele wskazuje na to, by miało się to zmienić. Syn poszedł w moje ślady i został nauczycielem, znanym zresztą z ksywki „Narvany”, córka jest bardziej stateczna i pracuje w handlu. Wnuczęta jeszcze się uczą, przynajmniej te starsze, bo najmłodszy – 5-miesięczny Leo – może ewentualnie za jakiś czas dopiero rozpocząć edukację w żłobku.

No właśnie – żłobek. Przedszkole, którym pani kierowała było i jest jedynym w Szczytnie z oddziałem żłobkowym...

 

Już nie z oddziałem. Obecnie żłobek jest odrębną, niezależną od przedszkola instytucją, przynajmniej pod względem formalnym. Mieści się jednak w budynku przedszkola, a ja zarządzam obiema placówkami. Chociaż dokładniej rzecz ujmując, to z tą lokalizacją jest nieco odmiennie, bo część żłobka funkcjonuje w hali Wagnera, a jeden oddział przedszkolny znajduje się w budynku obecnej szkoły sportowej.

 

Dlaczego tak?

 

Bo budynek przy ul. Konopnickiej nie jest z gumy. Gdy zaczynałam tam pracę, w 1992 roku, na przedszkole składały się cztery oddziały, średnio po około 30 dzieciaków. Obecnie „Promyczek” ma oddziałów w sumie osiem, z tym jednym, co w szkole. W głównej siedzibie jest siedem oddziałów, w których liczba dzieci jest różna, bo to zależy od wielkości sali, którą dana grupa zajmuje. W sumie przedszkole obejmuje opieką 135 maluchów.

 

 

Jak się więc mieszczą?

 

Mieszczą, bo na potrzeby dzieci przerobiliśmy wszystko, co tylko się dało przerobić. Nie ma na przykład szatni, sali gimnastycznej. Ale za to udało się wygospodarować miejsce na niewielkie gabinety: integracji sensorycznej i polisensorycznej, których nie ma w żadnym innym przedszkolu. Z czego zresztą jestem dumna. Udało się to dzięki projektowi i pozyskanym funduszom. W międzyczasie, na studiach podyplomowych, uzyskałam niezbędne kwalifikacje i korzystam z tych gabinetów prowadząc z dziećmi zajęcia.

 

Podyplomówka... To wcześniej musiały być inne, konieczne etapy edukacji...

 

Owszem. Najpierw podstawowa „jedynka”, później Zespół Szkół Zawodowych nr 1, a po zdanej maturze w liceum zawodowym miałam uprawnienia mechanika obróbki skrawaniem...

Mechanika?! Jakim cudem?

 

Takie były potrzeby ówczesnej „Unimy”, dlatego bodaj cztery lata w ZSZ był taki kierunek edukacji.

 

OK. Ale skąd pani się tam wzięła?

 


Reklama

Efekt dylematu ósmoklasistki. Nie chciałam iść do ogólniaka, a zależało mi na szkole, która da mi jakiś zawód. A że praca po jej ukończeniu była właściwie zagwarantowana, wybór był dość łatwy. Choć z mechaniką później nie miałam nic wspólnego, to czas spędzony w średniej szkole wspominam z sentymentem. Było fajnie. Zresztą musiało być, bo w klasie było trzydziestu chłopaków i tylko trzy dziewczyny. Miałyśmy więc duży wybór. Ostatecznie też wybrałam, bo mój małżonek, obecnie już były, był właśnie kolegą ze szkolnej ławy.

 

Ale jak wyglądała droga od mechanika do przedszkola?

 

Gdy kończyłam szkołę, był początek lat 80. Zrodziła się „Solidarność”, strajki... Przyszłość przestała być taka oczywista. Po maturze chciałam jednak kontynuować, ale nie dostałam się do ART w Olsztynie na kierunek mechanizacja rolnictwa. Poszłam więc do pracy w Kombinacie Rolnym „Mazury”, a dokładniej w Zakładzie Mechanizacji i Transportu, który mieścił się w Kamionku. Ale nie byłam mechanikiem, bo pracowałam w magazynie. W wakacje dorabiałam trochę jako kelnerka w ośrodku wypoczynkowym w Wałpuszu, a po wakacjach wróciłam do nauki. W 1982 roku – w Studium Wychowania Przedszkolnego. Zanim to się jednak stało, musiałam uzyskać zgodę od samego ministra edukacji, bo wówczas uważano, że jak już ktoś ma wyuczony zawód, to jego zmiana jest kaprysem. A ja nie chciałam już być mechanikiem, tylko nauczycielką. Na szczęście minister się zgodził.

 

Czyli po pierwszych doświadczeniach z zatrudnieniem wybrała pani zawód?

 

Taki pomysł miałam jeszcze przed podjęciem pracy. Zresztą mówiłam o tym oficjalnie, że w Kamionku to tylko kilka miesięcy „przetrwania”. Wtedy – pamiętam – dyrektor, gdy usłyszał o moich dalszych planach powiedział: „Jola, to ja ci w Kamionku wybuduję przedszkole i będziesz tam dyrektorem”. Prorok...

 

Ale nie prowadziła pani przedszkola w Kamionku...

 

Zaczynałam w dzisiejszej „Bajce”, która wtedy, w 1984 roku była zakładowym przedszkolem „Lenpolu”. W 1992 roku przeniosłam się do „Promyczka”, który nie miał wówczas jeszcze tej nazwy, był po prostu Miejskim Przedszkolem nr 3.

 

Do podyplomówki są potrzebne jeszcze wcześniejsze studia...

 

Te robiłam zaocznie, poczynając od 1996 roku, w olsztyńskiej WSP. Specjalizacja: wczesna edukacja. I jeszcze później, na początku obecnego wieku, ta podyplomówka z oligofrenopedagogiki.

 

Wtedy już była pani dyrektorem „Promyczka”.

 

Dokładnie od 1 września 1998 roku, kiedy byłam na ostatnim roku studiów magisterskich. Z jakiegoś powodu konkurs nie przyniósł rozstrzygnięcia i zupełnie dla mnie niespodziewanie ratusz powierzył mi tę funkcję. Byłam przekonana, że tymczasowo...

 

Podobno prowizorka trwa najdłużej...

 

Po pierwszych latach pracy to już nie była prowizorka. Wprowadzałam stopniowe zmiany, rozszerzałam działalność przedszkolną, można powiedzieć, już mocno związana z funkcją i placówką. Niewykluczone, że pomysły co do tych zmian były też podstawą tego pierwszego powierzenia mi dyrektorskich obowiązków. Później, przez kolejne prawie ćwierć wieku, co pięć lat, co kadencję, nadal mi te obowiązki powierzano. Tylko przed ostatnią pięciolatką brałam udział w konkursie, bo zmieniły się przepisy i taka była konieczność.

Reklama

 

Jakie to były pomysły nauczycielki, która niespodziewanie została dyrektorem?

 

Pomysł zrodził się wcześniej, bo wiedziałam, że sporo jest dzieci z różnymi deficytami rozwojowymi, które w tym czasie nie miały żadnych możliwości edukacyjnych. Rodzice też często po prostu takie dzieci „ukrywali”, placówki nie były przygotowane do pracy z dziećmi o szczególnych potrzebach edukacyjnych, nie było specjalistów... Po prostu pustynia. I to trzeba było zmienić. Stąd moje starania o to, by kierowane przeze mnie przedszkole stało się organizacyjnie i formalnie integracyjnym. To się powiodło. Dokładnie 1 września 2004 roku w „Promyczku” utworzony został, po raz pierwszy w przedszkolnej historii miasta, oddział integracyjny. W gronie 20 dzieci 3- i 4-letnich znajdowała się czwórka z orzeczeniami o potrzebie kształcenia specjalnego.

 

Początki zapewne nie były łatwe...

 

Sama nieco wcześniej ukończyłam studia podyplomowe, pracowały w przedszkolu też inne dziewczyny, które studiowały razem ze mną. Kadra, a przynajmniej jej zalążek, już była. Wraz z upływem czasu, gdy przybywało nam dzieci niepełnosprawnych (chociaż obecnie nie wolno już używać tego określenia), kadra podwyższała swoje kwalifikacje, głównie na bazie kolejnych podyplomówek. Zwiększała się też liczba oddziałów integracyjnych. Zaczęło się to zmieniać dopiero kilka lat temu, wraz ze zmianą przepisów, ale też i chyba wraz ze zmianą świadomości rodziców i... przedszkoli. Obecnie dzieci o specjalnych potrzebach są przyjmowane przez wszystkie placówki i uczą się w „normalnych” grupach, a nie integracyjnych.

 

Jaka to różnica?

 

Istotna. Jeśli utworzony jest oddział integracyjny, można zatrudnić nauczyciela wspomagającego, podczas zajęć specjaliści mogą pracować z każdym dzieckiem indywidualnie, w zależności od potrzeb i rodzaju dysfunkcji. Takich możliwości w zwykłej grupie w zwykłym przedszkolu nie ma, a już na pewno nie ma tak dużych. Ale rodzice są dziś znacznie bardziej otwarci na różne niedomogi swoich dzieci i mają prawo wyboru grupy i przedszkola, z którego usług będą korzystać, więc wybierają te „zwykłe”.

 

Dlaczego? To dla ich dzieci wcale nie jest lepsze. Nie chcą ich stygmatyzować?

 

Bywa i tak. Trudno mi to oceniać. Niemniej uważam, że dla dzieci i ich rozwoju wcale nie jest to najlepsze rozwiązanie.

 

Przed panią jeszcze tylko kilka miesięcy pracy. Nie będzie się pani nudzić na emeryturze?

 

Jeszcze nie wiem, czym się będę zajmować na emeryturze. Na pewno będę nadal biegała, bo to moje poboczne hobby. Staram się codziennie. Najczęściej wokół jeziora, więc co najmniej 5 km. Zwykle w towarzystwie psa, którego adoptowałam pięć lat temu. To właściwie teraz jedyna aktywność fizyczna. W podstawówce dużo i dobrze grałam w koszykówkę, w latach dorosłych wszędzie było mnie pełno, a to fitness, a to zumba. Teraz już zdrowie niezbyt mi na to pozwala. Ale nuda? Raczej mi nie grozi. Na pewno znajdę sobie jakieś zajęcie. Wrócę może do dawnych zainteresowań, zacznę malować... A może będę uprawiała ogródek? Mam taki pomysł, że zacznę poznawać zioła i ich właściwości, a jak się tego nauczę, będę je zbierać. Naprawdę nie wiem... Ale to właśnie może sprawić, że będzie mi fajnie na emeryturze. Tyle nowych możliwości do sprawdzenia, tyle nowej wiedzy do uzyskania, tyle światów do poznania... Wszystko przede mną.

 



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama