Niedziela, 28 Kwiecień
Imieniny: Bogny, Walerii, Witalisa -

Reklama


Reklama

Adam Bocianiak - aktorskie wsparcie pasymskiej kultury (zdjęcia)


Od lutego bieżącego roku grono pracowników kultury w Pasymiu zasilił Adam Bocianiak. Z nowego „narybku” zadowolona jest dyrektor Danuta Choroszewska- Clausen. Co wywołuje to zadowolenie? Zapewne dotychczasowa działalność i osiągnięcia pana Adama, z którym o tym właśnie rozmawiamy, chociaż nie wyłącznie.


  • Data:

Dyrektor MOK mówi o panu „zawodowy aktor”...

 

I słusznie. Już zdałem wszystkie egzaminy, łącznie z dwoma wymaganymi dyplomowymi przedstawieniami i w październiku odbieram dyplom z Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, filia w Białymstoku. I uzyskam tytuł dyplomowanego aktora, a dokładniej aktora lalkarza, bo taką mam specjalizację. Chociaż – oczywiście – mogę, a co ważniejsze, także potrafię pokazać się na scenie w tak zwanym „żywym planie”, a nie tylko schowany za parawanem.

 

Potrzebny był udział aż w dwóch dyplomowych przedstawieniach?

 

Takie są wymagania. W ramach praktyk trzeba uczestniczyć w dwóch takich scenicznych wydarzeniach. Jedno z moich dyplomowych przedstawień to była „Śmierć porucznika” wg Sławomira Mrożka, przygotowane w teatrze szkolnym, a drugie miało lokalny wymiar, bo to był spektakl „Zające na kordonie” przygotowany przez szczycieńskie stowarzyszenie Anima, prezentowany w Teatralnej Stodole Chochół. Tę sceniczną praktykę odbywa się na czwartym roku studiów, a później pozostaje już tylko napisanie i obrona pracy magisterskiej.

 

Temat pańskiej pracy?

 

Dość powiedziałbym, uduchowiony (śmiech). Brzmiał: Duch teatru, duchy w teatrze oraz teatry z duchami.

 

Temat oryginalny...

 

I oryginalne były motywy. W świecie teatralnym wiele jest opowieści o dziwnych zdarzeniach jakie miewają miejsce podczas spektakli, ale nie tylko. W mojej szkole mówiło się np. o tym, że po zamknięciu budynku, wieczorami, po korytarzach spaceruje Jan Wilkowski, nieżyjący już od dawna jeden z pierwszych w Polsce lalkarzy. Ale miałem też – trudno powiedzieć, czy przyjemność, przeżyć takie dziwne zdarzenie na własnej skórze. Podczas próby nagle w teatrze zgasło światło, zupełnie bez powodu, bo wszystko działało, tzn. nie było wyłączenia, korki nie wysiadły... A okazało się, że na konsoli wszystkie suwaki były przesunięte w dół. I tak się zrodził pomysł pisania o teatralnych duchach. Praca miała trochę i dziennikarski charakter, bo kontaktowałem się z wieloma teatrami w Polsce i wielu ludzi przepytałem o ich doświadczenia z takimi czy podobnymi zdarzeniami.

 

Najdziwniejsze z nich?

 

To było w Będzinie, w Teatrze Dzieci Zagłębia. Założyciel tego teatru – Jan Dorman - miał życzenie, by po śmierci jego trumna z ciałem przez trzy dni była wystawiona na teatralnej scenie. W 1986 roku życzenie to zostało spełnione, w co nie uwierzyło spore grono jego znajomych. Uznali to za jego kolejny żart, bo znany był z dziwnych, performansowych pomysłów. Dopiero jak pojawili się w teatrze, przekonali się, że to nie był mroczny dowcip. I od tego czasu w teatrze zaczęły się dziać różne dziwne rzeczy: zbuntowany fotel nie chciał się złożyć, rzeczy zmieniały miejsce pobytu... I pracownicy tego teatru wszystkie te dziwne zdarzenia przypisywali obecności ducha założyciela. Dariusz Wiktorowicz, z którym rozmawiałem, kiedy został dyrektorem tego teatru, opowiadał, że przez dwa pierwsze tygodnie ktoś (coś?) pukał do drzwi gabinetu. Gdy otwierał drzwi – nikogo nie było. Gdy się w końcu zdenerwował, krzyknął w głąb pustego korytarza: „Janek Dorman, jak chcesz wejść do swojego gabinetu, to chodź, a nie mnie denerwujesz” i kilka innych słów dołożył. Po tej reprymendzie pukania już nie było.

 

Zdumiewające. Każdy teatr ma takie historie? Olsztyński Jaracz też?

 

Nie każdy, ale byłem zdziwiony, że tak wiele. Głównie takie przypadki dotykają stare budynki i stare teatry, które mają za sobą solidną historię. W „Jaraczu” duch objawia się pod postacią motyla – pazia królowej. Pojawia się na scenie podczas prób i spektakli, lata podczas ich trwania, zagląda za kulisy... Można by naprawdę dużo takich opowieści przytaczać, bo jest ich wiele.


Reklama

 

Tylko pogratulować, bo dzisiejsze „magisterki” dalekie są od dzieł badawczych, choć powinny. Samo przygotowanie takiej pracy, jak sądzę, było przygodą...

 

W rzeczy samej. Dodam, że w tej części badawczej o duchach w teatrze udało mi się nawet umieścić zdjęcia, bo czasem w teatrach z kolei udawało się pracownikom uchwycić na zdjęciu coś, co wyglądało właśnie jak duch na widowni. W każdym razie praca podobała się „jurorom”, zaliczyłem obronę na pięć.

 

Czy to zmieniło pana nastawienie do realiów? Ze sceptyka stał się pan głęboko wierzącym w siły nadprzyrodzone?

 

Nigdy nie byłem sceptykiem. Od zawsze wierzyłem w realnie zachodzące zdarzenia z udziałem duchów, w zjawiska paranormalne. Na co dzień stosuję się do zasady, którą zaprezentował mi kiedyś znajomy portier w teatrze. Powiadał, że nie należy bać się duchów, tylko żywych.

 

I takie obawy panu towarzyszą? Wstrzemięźliwość w kontaktach personalnych może być pewnym utrudnieniem w pracy w Miejskim Domu Kultury, gdzie utrzymywanie takich kontaktów jest niezbędne.

 

Raczej nie chodziło znajomemu portierowi o unikanie żywych. Należę raczej do osób tzw. towarzyskich i lubię przebywać wśród ludzi, poznawać ich. Poznanego człowieka traktuję jak „pustą kartkę”. Nie opieram się na cudzych opiniach, zasłyszanych historiach, plotkach. W ogóle je odrzucam i poznaję danego człowieka tylko na swój sposób, tylko w oparciu o własne wrażenia.

 

I to wrażenie odbiega od tzw. społecznej opinii?

 

Dość często. W tych opiniach często dochodzą do głosu jakieś personalne animozje albo pozory, na podstawie których się wnioskuje, albo postrzeganie danej osoby przez pryzmat własnych poglądów i zasad. Kiedy się odrzuci te wszystkie uboczne motywy i przyczyny, zwykle okazuje się, że w rzeczywistości dana osoba jest zupełnie inna, niż się powszechnie uznaje. Zwykle lepsza, ciekawsza...

 

Wróćmy „na ziemię”. Skąd i kiedy zrodziło się u pana aktorstwo?

 

Można się go doszukiwać już w wieku przedszkolnym, bo zawsze chętnie brałem udział w różnych przedstawieniach, ale nie traktowałem tego jako jakiejś przesłanki co do zawodowej przyszłości. W ogóle sądziłem, że zostanę informatykiem i takie technikum w szczycieńskim ZS nr 1 ukończyłem. Ale w tym zawodzie, i paru innych, jakoś nie mogłem się odnaleźć. Koledzy studiowali, a ja imałem się różnych dziwnych zajęć, szukając swojego miejsca. Aż, wraz z dziewczyną (obecnie już żoną), wzięliśmy udział a castingu, który w Miejskim Domu Kultury organizował Wojtek Grochowalski. Szukał osób do zakładanej przez siebie grupy teatralnej o nazwie „La Truppa”. Oboje zostaliśmy członkami tej grupy, uczestniczyliśmy w pierwszym spektaklu „Don't let me drown” (Nie pozwól mi utonąć).

 

I wtedy ten gen teatralny się ujawnił?

 

Częściowo, ale dodatkowo został nakarmiony w toku dalszej naszej działalności teatralnej, już w grupie Animy, pod okiem Ewy i Roberta Wasilewskich. Wzięliśmy udział w zorganizowanych przez nich warsztatach, później w realizowanych przez Animę spektaklach. Tak to się powoli rozwijało. Można powiedzieć, że przeszedłem drogę od aktorstwa amatorskiego do zawodowego, profesjonalnego.

 

Miejski Ośrodek Kultury, choć placówka zacna, to jednak nie jest teatralną sceną...

Reklama

 

i z tego powodu miałem naprawdę duży dylemat, bo MOK to nie jest teatr instytucjonalny i nie będę mógł na scenie w teatrze występować tak często, jakbym chciał. Te rozterki pomógł rozwiać... koronawirus. Dla wielu moich bliższych i dalszych znajomych, zajmujących się różną działalnością sceniczną, był to bardzo trudny czas. Wiem, jakie desperackie czasem działania podejmowali, by przetrwać, by zwyczajnie – mieć na chleb. Zważywszy na ten niepewny czas, nie chciałem podejmować takiego ryzyka i przyjąłem pracę w Pasymiu. Ot, życiowy pragmatyzm, o którym w dużym stopniu decydowały też moje córeczki: jedna trzyletnia, druga – niespełna roczna. Wolałem mieć pewną pracę, nawet jeśli nie jest bezpośrednio związana z teatrem, niż niepewną przyszłość sceniczną.

 

Zakres obowiązków w MOK to...

 

Jestem animatorem ds. teatru, a więc zgodnie z wykształceniem i umiejętnościami. To zadania jakby dwutorowe: z jednej strony dbałość o teatralne oblicze wydarzeń, jakie są w Pasymiu organizowane i to się chyba udało podczas ostatnich Dni Pasymia, podczas których zaproponowaliśmy mieszkańcom i turystom pewne novum, czyli teatry uliczne. W planach jest też, oczywiście, prowadzenie teatralnej działalności już w bieżącej pracy MOK, stworzenie teatralnej grupy złożonej z młodzieży i dorosłych. Ale że tkwi we mnie też ogromna potrzeba osobistej prezentacji na scenie wraz z przyjacielem Izydorem Łobaczem z Moniek (Podlasie), stworzyliśmy już własny teatr.

 

To tak się da? Na odległość, bo gdzie Szczytno, a gdzie Mońki?

 

Da się. Tworzymy teatr o nazwie: „Double trouble theatre”. Mamy już przygotowane dwa spektakle. Chcemy się z nimi prezentować nie tylko w kraju, ale również na różnych pokazach czy festiwalach na całym świecie. Ale najpierw pokażemy je, pod koniec września, w Pasymiu, a później jedziemy z nimi na festiwal teatralny „Maskarada” do Wrocławia, a na początku października, jak wirus pozwoli, to pojedziemy do Włoch, na festiwal „Incanti”. Z racji tych światowych planów nasze spektakle mają, powiedziałbym, uniwersalny charakter, czy raczej język. W jednym nie ma żadnego tekstu, chociaż jest muzyka i różne odgłosy, drugi jest natomiast spektaklem lalkowym, chociaż z udziałem tylko jednej lalki, która też nie używa żadnego języka, a właściwie używa – ale zupełnie niezrozumiałego, tzw. graboli. Stroną organizacyjną zajmuje się Izydor, przyjął na siebie rolę impresaria, nawiązuje i utrzymuje kontakty i to dzięki jego aktywności, będziemy w tych wspomnianych festiwalach uczestniczyć.

 

Praca w MOK nie dezorganizuje przygotowania takich spektakli?

 

Nie, bo unikam pracy monotonnej. I im więcej ta praca niesie ze sobą niespodzianek, i przeszkód, tym lepiej. W Miejskim Domu Kultury mam być twórczy, a nie urzędniczy, a to oznacza, że sam sobie mogę ustalić system działań, bo liczą się efekty, a nie przysłowiowe wymagane „osiem godzin”. I taki charakter pracy najbardziej mi odpowiada, pozwala wiele zrealizować, tak w samym miejscu zatrudnienia, jak i poza nim. A zatem nie – praca w MOK nie umniejsza moich scenicznych aspiracji, one się wzajemnie uzupełniają. Można się zresztą będzie o tym przekonać, gdy w Pasymiu pokażemy te dwa spektakle teatralne. Dokładnego terminu jeszcze nie znam, ale i tak już zapraszam.



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama