Piątek, 26 Kwiecień
Imieniny: Marii, Marzeny, Ryszarda -

Reklama


Reklama

Wierzenia, zwyczaje i obrządki w dawnym powiecie szczycieńskim (cz. III)


Prezentowany przeze mnie temat jest na tyle obszerny, że snucie opowieści, którymi drzewiej w jesienne i zimowe wieczory straszono mazurską dziatwę, starczyłoby niewątpliwie jeszcze na kilkanaście odcinków, niemniej dla zobrazowania tematu tyle wystarczy. Materiały, które prezentowałem Czytelnikom, pochodziły z moich osobistych zapisków z rozmów, które przeprowadziłem z dawnymi mieszkańcami Mazur ponad dwadzieścia lat temu oraz literatury autorstwa Anny Szyfer i Maxa Toeppena.


  • Data:

O czarownicach ponownie

 

Jeszcze z górą kilkadziesiąt lat temu w naszym regionie mieszkały osoby, które według miejscowej ludności, miały „nieczyste” kontakty z ciemnymi mocami, czyli byli po prostu wspomnianymi tydzień temu carajkami lub też carajami. Biedna i w większości zacofana ludność uważała, że zdolność leczenia i przepisywania ziół oraz innych specyfików nie była bynajmniej darem nadanym przez Stwórcę. Taka osoba we wsi, co prawda, cieszyła się ogólnym poważaniem, ale nie wynikało to z szacunku dla wiedzy danej osoby, ale raczej strachu przed tym, aby carajka lub też caraj nie rzucił czasami na daną osobę tzw. uroku.

 

Skutecznym sposobem obrony przed urokami było wykonanie w powietrzu znaku krzyża. Ale w jaki sposób można było rozpoznać osobę, która taki urok mogła na kogoś rzucić? Nie było to trudne do odgadnięcia, ponieważ człowiek, który posiadał złe moce, charakteryzował się tzw. złym spojrzeniem. Najczęściej była to osoba bardzo skryta, a do typowych zewnętrznych symptomów należały m.in. zaczerwienione oczy. Wystarczyło, że ktoś taki spojrzał na inną osobę i od razu padał na nią urok.

 

Według Maxa Toeppena, nie tylko osoby o specjalnych predyspozycjach posiadały takową moc. Toeppen uważał, że przyczyną uroku bywało również i to, że wystarczyło, iż kobieta lub pewna liczba kobiet zbyt natarczywie przygląda się jakiemuś mężczyźnie lub też na odwrót, gdy mężczyzna lub pewna liczba mężczyzn zbytnio przygląda się jakiejś kobiecie i już można było kogoś zauroczyć, o czym świadczyły współczesne jemu przekazy, które pochodziły z Wielbarka z drugiej połowy XIX wieku.

 

Moc czarów

 

Dawni mieszkańcy Mazur i naszego regionu ze względu na brak oczytania, a co za tym idzie – i wiedzy, wiele chorób, zarówno wśród członków rodziny, jak i zwierząt w obejściu, przypisywali działaniu sił nieczystych, w których prym wiodły carajki i caraje. Gdy zachorowało jakiekolwiek zwierzę w obejściu, to od razu dopatrywano się w tym knowań lokalnej czarownicy.

 

To przekonanie niektórzy „przerobili” na intratny biznes, oferując odczarowywanie, zwane też „odczynianiem”. Znalazł się nawet jeden mazurski przedsiębiorczy gospodarz, który za opłatą jednego guldena (pół guldena kosztował np. worek pszenicy – przyp. aut.) oferował nawet ujawnienie czarownicy, która zadała urok.

 

Według opisów, chętnych na usługi nie brakowało, a przed jego domem ustawiały się długie kolejki. A w jaki sposób przeprowadzał owe seanse? Otóż po przyjęciu opłaty od poszkodowanego przez czarownicę, stawiał swojego klienta przed dość pokaźnych rozmiarów zwierciadłem i pytał się: „Czy chcesz, żebym ci pokazał czarownicę?” Na twierdzącą z reguły odpowiedź, w lustrze pojawiała się podobno ledwie widoczna postać czarownicy, której należało odciąć jakąkolwiek część ciała, po której można byłoby ją następnie rozpoznać.

 

Jeszcze niespełna 100 lat temu na terenie powiatu szczycieńskiego istniało wiele różnych sposobów, aby wykryć lub też w jakiś sposób ukarać carajkę. Takie działania obecnie wzbudziłyby u naszych Czytelników śmiech i politowanie, ale wówczas podchodzono do tego bardzo poważnie i z niezwykłą uwagą.


Reklama

 

Wystarczyło jakiekolwiek podejrzenie o czary, by powszechnie wymyślano i stosowano sposoby, aby się przed wskazaną kobietą ustrzec i przy tym mieć sposobność jej ukarania. Na przykład, gdy widziano taką, że zbliża się do domostwa, należało tuż za drzwiami wejściowymi do chałupy postawić miotłę, która skutecznie odstraszała carajkę przed wejściem do domu.

 

Ale nie tylko mazurskie kobiety były podejrzewane o czary. Do grona osób podejrzanych o konszachty z nieczystymi siłami należeli również dość liczni wówczas żebracy, przed których to silną mocą czarodziejską należało bardzo się strzec. Podobno niejedna osoba dostała na twarzy wysypki tylko dlatego, że nie wsparła ich hojnie datkiem.

 

Sposoby na czary i uroki

 

A w jaki sposób chroniono się przed urokami lub tzw. złym spojrzeniem? W tym drugim przypadku było ono bardzo niebezpieczne, gdy kierowała je na daną osobę starsza kobieta. Współczesnym wydaje się to silnym zabobonem, nie mającym nic wspólnego z obecnymi czasami, jednak tak niej jest.

 

Kilkakrotnie w naszym mieście (jest to autentyczne!) spotkałem się z przypadkami, gdy młode mamy wychodząc na spacer ze swoimi małymi pociechami, miały przy wózku lub też w środku wózka przewiązaną czerwoną wstążeczkę. Gdy pytałem o powód, najczęściej odpowiadały, że przed wyjściem babcia przewiązała, żeby na dziecko ktoś nie rzucił „złego spojrzenia”. Po opisanych przypadkach (były ich trzy!) widać, jak silnie jeszcze zakorzenione są w niektórych społecznościach przesądy i zwyczaje, a żyjemy przecież w XXI wieku.

 

Dawniej od złego spojrzenia starszej osoby chroniły dość dziwne działania. Otóż jeśli się taką osobę podejrzewało o rzucanie uroku, to należało podejść do niej od tyłu i za plecami danej osoby w zupełnym milczeniu kiwnąć trzykrotnie palcem wskazującym prawej ręki.

 

Wierzono również wówczas, że aby uchronić się przed złym spojrzeniem, wystarczyło jakąkolwiek część swego odzienia nałożyć na siebie na lewą stronę i tak nosić.

 

Zaklinacze i inni

 

Wraz ze wzrostem niewyjaśnionych zdarzeń i chorób, zaczęły się pojawiać osoby, które mogły wytłumaczyć tajemnicze wydarzenia lub też w większej lub mniejszej formie „wyleczyć”, stosując przy tym znane tylko sobie sposoby.

 

Jeszcze przed wybuchem I wojny światowej w powiecie szczycieńskim byli fachowcy od zaklinania chorób, którzy jak nikt, znali właściwe formuły zaklęć i według wspomnień dawnych mieszkańców naszego regionu, dość skutecznie się nimi posługiwali. Za swoje „porady” inkasowali wówczas wcale niemałe pieniądze i z tego też powodu biedniejsza część ludności starała się sama - w miarę swoich możliwości - parać tą profesją.

 

Przed II wojną światową był dość znany przypadek pewnego gospodarza z Lipowca, który zauważywszy kradzież koni, natychmiast w izbie stół jadalny do góry nogami przewrócił. W chwili gdy to zrobił, złodziej z końmi z miejsca nie mógł ruszyć i ścigający wnet go dopadli.

 

Reklama

Również w okolicach Dźwierzut istniał pewien i podobno dość skuteczny sposób na złodziei. Otóż gdy okradli kogoś z odzieży, bielizny czy płótna, należało znaleźć jakąś resztkę materiału, z którego rzecz ukradziona była uszyta, kawałek ten na cmentarz zanieść i zakopać. Wierzono, że gdy łata gnić zacznie, tak i złodziej zgnije i umrze. Jednakże przy podobnego typu praktykach należało zwrócić baczną uwagę na to, żeby sobie samemu szkody nie zrobić i dlatego na przykład idąc na cmentarz, należało się strzec własnego cienia. Musiał koniecznie być z tyłu, dlatego dobrze było iść tyłem, bo wtedy na cień się nie nadeptywało.

 

Dawne zabobony

 

Dawni Mazurzy wierzyli, że chcąc się na kimś zemścić, można było go „zaśpiewać” na śmierć. W tym celu należało odmawiać przez cały rok z rana i z wieczora o godzinie szóstej jeden psalm na wspak, trzykrotnie, w tym samym miejscu i w tej samej postawie. Jeśli odmawiający nie przestrzegał ściśle określonego czasu, zmieniał miejsce albo robił pomyłki, to przekleństwo spadało na niego samego. Prawidłowe odmawianie sprowadzało nieszczęście na „zaśpiewanego”. Podobno był to zabobon przyniesiony przez osadników niemieckich.

 

Dawni mieszkańcy powiatu szczycieńskiego wierzyli także w szczególny wpływ dni tygodnia na życie ludzi. Z każdym dniem tygodnia związany był jakiś przesąd, zaś za najgorsze dni w roku uchodziły: 1 kwietnia, bo w tym dniu Judasz się powiesił, 1 sierpnia, bo w tym dniu Kain zabił Abla lub też 1 grudnia, bo w tym dniu zniszczona została Sodoma.

 

Katolicka część Mazurów w naszym regionie mocno wierzyła w magiczną moc opłatka używanego do komunii świętej. Jedynym sposobem, by go zdobyć, było zatrzymanie go w ustach. Robiono to dość często, bowiem wierzono, że opłatek ten jest nader skutecznym lekiem przeciw kurczom, które były po prostu pospolitą dolegliwością z powodu złego odżywiania się biedoty wiejskiej.

 

Opłatek stosowano także do innych celów. Jeżeli myśliwy wystrzelił ze strzelby do opłatka, zyskiwał przez to siłę magiczną - mógł upolować zwierzyny tyle, ile zechciał. Na początku naszego wieku opowiadano o pewnym kłusowniku spod Wielbarka - posiadacza „magicznej” strzelby, z której nigdy nie chybiał. Wszyscy byli przekonani, że zdobył moc wiadomym sposobem, gdyż nigdy nikomu nie chciał dać tej strzelby do ręki.

 

Na zakończenie mojego cyklu, składam serdeczne podziękowania dr Bożenie Józefów-Czerwińskiej, cenionej etnograf i antropolog, która mnie nakłoniła do tego, aby współczesnym przedstawić w zarysie chociaż niewielką część wierzeń i obrzędów dawnych mieszkańców tych ziem.

 

Opis do zdjęcia: XIX-wieczna rycina przedstawiająca czarownicę.



Komentarze do artykułu

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama