Wtorek, 19 Marca
Imieniny: Aleksandryny, Józefa, Nicety -

Reklama


Reklama

Weronika Babiel – Mazurka z kurpiowskimi korzeniami (rozmowa, zdjęcia)


Dziś mieszkanka Targowa, z miejsca urodzenia Mazurka, z korzeni – Kurpianka. - Ale taka bardziej do ludzi, bo mąż... to był taki prawdziwy Kurp starej daty: zawzięty, zadziorny, ale też pracowity. Kury by z podwórka nie oddał, ale wiele dobrego zrobił, jak strażak – mówi Weronika Babiel, dziś 73-letnia aktywistka tamtejszego Koła Gospodyń Wiejskich, z którą rozmawiamy o powojennych migracjach i wiejskim życiu.


  • Data:

Urodzona...

 

W 1947 roku, w Zawojkach, blisko Klonu. W tych Zawojkach była nawet szkoła, w prywatnym domu. W niej ukończyłam pierwsze cztery klasy, a podstawówkę kończyłam już w Klonie. Mama pochodziła z Wołkowych, a ojciec z Dąbrów, więc z tymi kurpiowskimi korzeniami nic nie ściemniam. Zresztą przez wiele pierwszych lat życia nosiłam ludowy, tradycyjny strój kurpiowski podczas różnych uroczystości, głównie kościelnych. To było wręcz obowiązkowe.

 

Po podstawówce...

 

Niestety, dom rodzinny i praca na gospodarstwie rolnym rodziców. Miałam, co prawda, załatwione już miejsce w szczycieńskim liceum dla przedszkolanek, ale rodziców nie było stać na to, by nas kształcić, płacić za stancję czy internat. Trudno się dziwić czy mieć pretensje. Było nas w domu siedmioro dzieci: sześć dziewczyn i jeden chłopak. Właściwie wszystkich było nas dziewięcioro, ale dwaj bracia zmarli jako dzieci: jeden miał półtora roczku, a drugi trzy latka. Byłam najmłodsza wśród dziewcząt i mówiło się w domu, że może mnie uda się wykształcić, ale rzeczywistość nie okazała się przychylna.

 

 

Czyli praca...

 

Wyłącznie. Jako 14-latka zostałam „etatową” pracownicą w gospodarstwie rolnym, z przerwami na różne prace sezonowe w wakacje. Owszem, w gospodarstwie latem najwięcej pracy, ale młodym chciało się jednak chociaż trochę samodzielności. Nie zawsze się to rodzicom podobało, ale każda z nas chciała mieć coś swojego, zarobić na swoje potrzeby, głównie ciuchy. Wiosną więc jeździło się sadzić las, latem pracowało w różnych stołówkach i innych miejscach, jak udało się taką pracę zdobyć. Trzeba pamiętać, że był to przełom lat 50 i 60. Czas dość krótko po wojnie, ciągle niełatwy. W końcu, chyba w 1965 roku, udało mi się znaleźć stałą pracę, w lenpolowskiej roszarni.

 

Przeniosła się pani do Szczytna?

 

Mieszkałam na stancji. Wtedy raczej nie dałoby się codziennie dojeżdżać aż z Zawojek do pracy, tym bardziej, że pracowaliśmy na trzy zmiany.

 

I w tej roszarni znalazła pani męża. To jakieś specjalne fluidy, że wybrańcem okazał się człowiek z tych samych kręgów kulturowych, też Kurp z urodzenia i pochodzenia?

 

Na to to akurat nie zwracałam uwagi. Właściwie to postawiłam na niego, bo on sam był postawny, a ja jakoś nigdy nie miałam upodobania do panów niskich wzrostem, no i świetnie tańczył. Nie bez znaczenia były też motywy pragmatyczne: był kierowcą, miał więc konkretny, pewny zawód i właściwie wszędzie pewną pracę, co dawało gwarancję rodzinnej stabilizacji.

 

 

Ale ostatecznie, w 1973 roku, wylądowali państwo w Targowie, na gospodarstwie rolnym...

 

Ale nie swoim. Własnego gruntu mieliśmy tylko 58 arów, a 10 hektarów w dzierżawie. Trzymaliśmy kilka krów, świnie, drób, w porywach nawet konie. Wtedy ja już przestałam pracować w Lenpolu, ale zajmowałam się dodatkowo chałupnictwem: robiłam swetry na drutach. Tym się zresztą zajęłam dużo wcześniej, bo jeszcze jak mieszkałam w Szczytnie na stancji. Mąż natomiast wciąż pracował jako kierowca, a pomagał mi w gospodarstwie, gdy wracał do domu. Zawzięty był, jak mówiłam, i ciągle było mu mało. Ale też i było potrzeba. Z chałupnictwa musiałam zrezygnować, jak na świat przyszło nasze trzecie dziecko. Wszystkich mieliśmy pięcioro, więc było na kogo i dla kogo pracować.


Reklama

 

Dlaczego Targowo?

 

Bo chcieliśmy mieć coś swojego. W Szczytnie mieszkaliśmy na stancji i jakieś plany z miastem wiązaliśmy. Nawet mieliśmy kupioną działkę pod budowę własnego domu, ale ja nie bardzo chciałam. Nie pasowało mi miasto, wolałam wieś. W Targowie mieszkała moja siostra i to za jej pośrednictwem dogadaliśmy się z właścicielami domu, w którym do dziś mieszkam, z niepełnosprawną córką, którą się opiekuję. Jest najstarsza z moich dzieci, urodziła się z zespołem Downa. Jest dość samodzielna, przy sobie zrobi wszystko, uczestniczy w Warsztatach Terapii Zajęciowej, ale to takie schorzenie, że jednak zawsze będzie potrzebowała opieki i wsparcia.

Wróćmy do tych nieruchomości. Wiele się dziś mówi o socjalistycznej biedzie i głodzie. Jakim cudem dwoje młodych stosunkowo ludzi, pracujących w fabryce, fizycznie jako nazwijmy to – zwykli robotnicy, już obciążonych rodziną, dziećmi, mogło sobie pozwolić na kupno budowlanej parceli, a później domu?

 

To był początek lat 70. Gierkowski cud gospodarczy i wiele ulg dla ludzi, głównie właśnie robotników. W tym czasie w Szczytnie działki pod własne domki były sprzedawane prawie za bezcen, byle tylko ktoś chciał. Całe osiedla wtedy przecież powstały. Zarobki były zbliżone do dzisiejszych – około 2,5-3 tysiące złotych. Wiem, że na tę działkę w Szczytnie mąż dostał pożyczkę z zakładu pracy, ale kupił ją w tajemnicy, bo wiedział, że ja w Szczytnie nie chcę zostać. Za dom i te niecałe 60 arów w Targowie, to już pamiętam – zapłaciliśmy 8 tysięcy złotych. Sporą część – 5 tysięcy dostałam od rodziców, jako swoisty posag, a może zapłata za wiele lat pracy w ich gospodarstwie. Nieco wcześniej urodziłam pierwsze dziecko, które zmarło tuż po porodzie. I ja, i mąż, dostaliśmy wtedy zasiłek z tytułu urodzenia dziecka i jednocześnie zasiłek pogrzebowy. Te zasiłki dołożyliśmy do posagu i akurat wystarczyło na ten domek. Mniej więcej w tym samym czasie sprzedaliśmy tę działkę w Szczytnie, żeby wyremontować i wyposażyć dom.

 

 

Z zasiłku pogrzebowego coś zostało rodzinie?! Dziś nie do pomyślenia...

 

Wiem... Dwa lata temu pochowałam męża. W zakładzie pogrzebowym podpisałam „kwit” i z zasiłku, czyli 4,2 tys. zł, nie zobaczyłam ani złotówki. To tylko za koszty pogrzebu, bo za całą resztę trzeba zapłacić dodatkowo: księdzu za mszę, urządzić stypę... A mąż był znaną postacią, aktywnym strażakiem - ochotnikiem... Jemu głównie Targowo zawdzięcza remizę. Z charakteru bywał trudny, różnie – jak to w małżeństwie – układało się nasze 45 lat wspólnego życia, ale w sumie dobry i porządny był z niego człowiek... Szanowany... W jego pogrzebie uczestniczyło ze dwieście osób, jak nie więcej, ze trzy razy mniej gości mieliśmy na weselu.

 

Pięcioro dzieci.. Jedna córka mieszka z panią, pod pani nieustanna opieką. A pozostałe?

 

Syn w Rańsku, z żoną i dwiema córkami. Drugi jest w Niemczech, po życiowych przejściach i trójka już niemal dorosłych dzieci. Kolejna córka mieszka w Targowie i też obdarowała mnie trojgiem wnucząt. Najmłodsza z córek mieszka w Pieckach i też już z wnukami, ma dwie córki. Czyli mam już siedem wnuczek i trzech wnuków. Najstarsza z wnuczek ma już 22 lata, więc właściwie czekam już na prawnuki.

 

Ale nie czeka pani bezczynnie...

 

Mam co robić. Opiekuję się córką, ale też mam ogródek, dużo drobiu, szyję, wciąż coś tam dziergam na drutach: swetry, kamizelki, w skarpety zaopatruję całą rodzinę, głównie tę część męską, co szczególnie zimą doceniają. Nie nudzę się... O! Na pewno nie!

Reklama

 

Ale z tego co wiem, działa pani też i poza domem...

 

Trochę się udzielam... Kilka lat śpiewałam w zespole Wrzosy, a teraz mam już swój zespół, inny - „Jaśwerka”. Nazwa to połączenie od imion „głównodowodzących”: Jaś – to od Janusza Ałaja, a „werka” to już moje. Taki zespół to próby, spotkania towarzyskie, a te lubię. Przecież nie zamknę się w chałupie, skoro sił i chęci nie brakuje. W targowskim Kole Gospodyń Wiejskich jestem zastępcą przewodniczącej. A że ona teraz wyjeżdża na kilka tygodni za granicę, więc chwilowo całe koło będzie na mojej głowie. A nasze koło jest bardzo aktywne. To w ramach naszej działalności zdobyłam nawet sceniczne doświadczenie w kabaretowych skeczach.

 

Trudno panią rozpoznać na zdjęciu, gdy wciela się pani w rolę typowego pijaczka – oczywiście rolę męską. A teraz coś się dzieje w kole?

 

Na tyle, na ile to teraz możliwe. Ale 15 sierpnia organizowałam „podwórkówkę” - takie coś się modne w naszej gminie zrobiło – czyli spotkanie towarzyskie dla członków koła, którzy zebrali się na moim prywatnym podwórku przy domu. Za kilka dni, dokładnie 26 września, będziemy „odprawiać” święto pieczonego ziemniaka, ale też w ograniczonym, podwórkowym kręgu. Trochę to nasze wiejskie, aktywne życie zostało ograniczone przez wirusa, ale nie można się przecież poddawać bez walki, więc staramy się chociaż w niewielkim zakresie tę wiejską aktywność utrzymać, by przetrwała do lepszych czasów.

 

O czym pani marzyła jako dziecko?

 

Chciałam być nauczycielką. Śniło mi się to po nocach. I oczywiście, jak każda w tamtych czasach: o mężu, dzieciach, rodzinie... W czasach mojej młodości dziewczyna na wsi najbardziej bała się tego, by nie zostać tzw. starą panną. Dziś nikt nie zwraca na to uwagi, chyba nawet już takie pojęcie jak „stara panna” nie funkcjonuje. Jednak wtedy dziewczyny wychodziły za mąż zanim skończyły 20 lat. Starsze już się czuły niepewnie, a dla panien w wieku 25 czy więcej to życie na wsi stawało się, delikatnie mówiąc, nieprzyjemne. Były wyśmiewane, obgadywane, upokarzane...

 

Przykre...

 

Z pewnością. A to przecież nie było aż tak bardzo dawno... Ile? Pół wielu raptem. A tak się wiele wokół nas zmieniło. I my sami też. Dobrze, że dziewczęta na wsi nie są już szykanowane, że są pewne siebie, zdobywają zawody, robią kariery. Ale nie jestem pewna, czy to dobrze, że dziś małżeństwo już nie jest tak pożądane jak kiedyś i że kobiety decydują się na dzieci – jedno może dwoje, rzadko więcej – najczęściej już po trzydziestce. Za późno doceniają wartość i znaczenie rodziny, domu rodzinnego. Dziś taki prowadzę ja. Dzieci, ze swoimi mężami czy żonami i własnymi dziećmi zjeżdżają się do mnie, spotykamy się dość często. Mówią, że chętnie by taki zjazd na naszym rodzinnym podwórku urządzali co sobota. Ale nie wiem, czy jak mnie zabraknie, któreś z nich przejmie „pałeczkę”, czy te rodzinne więzy pozostaną tak silne. Szczerze mówiąc – wątpię i bardzo mnie to niepokoi. Młodzi zamienili bezpośrednie relacje na internetowe, sztuczne, nieprawdziwe. To takie oszukańcze relacje, a te nie są ani szczere, ani trwałe. Mam jedynie nadzieję, że ta moda internetowa też przeminie, że prędzej czy później dzisiejsza młodzież zrozumie, że wartość życia nie tkwi w ekranie komputera, ale w innych ludziach.



Komentarze do artykułu

Dorota Kotula

Ludzi z taką postawą: optymizmem ,pracowitością i samozaparciem w obecnych czasach nam potrzeba ! Pani Weroniko ! Tak trzymać !

Mateusz Babiel

Pięknie opowiedziane, babciu odwiedzę cię na następny rok ! Przyjadę na wakacje!

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama