Piątek, 26 Kwiecień
Imieniny: Marii, Marzeny, Ryszarda -

Reklama


Reklama

Szczytnianie o koronawirusie w... Europie


Skontaktowaliśmy się z osobami, które związane są ze Szczytnem, ale mieszkają poza krajem, by się dowiedzieć, jak – ich oczami – żyje Europa w czasie pandemii.


  • Data:

Ewa Sylwia Pilarz – Rzym/Włochy

 

We Włoszech mieszkam od ponad dwudziestu lat, a w samym Rzymie od dziesięciu. Obecnie w stolicy panuje wszechobecny strach. Ulice Wiecznego Miasta są opustoszałe. Bardzo liczne na ulicach są patrole policji i karabinierów. Od miejsca zamieszkania nie można się oddalać na odległość większą niż 200 metrów, a przekroczenie tego limitu skutkuje otrzymaniem dość wysokiego mandatu, nawet 1040 euro. Wcześniej na zewnątrz w promieniu 200 metrów mogli poruszać się wyłącznie dorośli bez dzieci. W ostatnich dniach nieco to zliberalizowano.

We Włoszech wśród społeczeństwa jest dość duży odsetek ludzi starszych i większa ich część do nakazów i przepisów, wydaje mi się, podchodzi bardzo lekceważąco i nie potrafi zrozumieć powagi sytuacji. Chodzą bez masek i nie ochronnych rękawiczek. Nie tak dawno dowiedziałam się o dekrecie, który nakazuje mieszkańcom m.in. Wenecji, Bergamo i Mediolanu noszenie maseczek i rękawiczek. Jak na razie w Rzymie tego nie wprowadzono.

Sklepy spożywcze są otwarte tylko do 19.00, a do środka jest wpuszczanych maksymalnie 4 klientów, stąd spore kolejki.

Według mnie, Włosi na początku bagatelizowali zagrożenie. Po informacjach w mediach o dużej liczbie zgonów, epidemię wirusa zaczęli traktować bardziej poważnie. Nie było tu paniki zakupowej, związanej m.in. z wykupem papieru toaletowego, makaronów czy ryżu. Może początkowo na półkach była zauważalna mniejsza niż zazwyczaj ilość mąki. Jedynym deficytowym towarem, zupełnie jak w Polsce, są obecnie drożdże, które naprawdę jest trudno kupić w jakimkolwiek ze sklepów.

Daje się słyszeć opinie, że sytuacja związana z epidemią poprawi się już w maju, ale ci bardziej pesymistycznie nastawieni uważają, że nastąpi to dopiero we wrześniu.

 

 

Grażyna Dost - Wiedeń/Austria

 

W Wiedniu mieszkam od 3 lat. Obecnie miasto opustoszało. Wcześniej stacja metra, na której wsiadałam jadąc do pracy, była dosłownie zatłoczona, a pociągi przyjeżdżały regularnie co 3-4 minuty. Teraz na stacjach są pustki, a nieliczni pasażerowie metra to ludzie, którzy z racji wykonywanego zawodu nadal muszą pracować i posiadają odpowiednie upoważnienia do poruszania się po mieście. Na początku było podobnie jak w Polsce. Ludzie w sklepach masowo wykupywali podstawowe artykuły spożywcze i przede wszystkim papier toaletowy. Obecnie wszystko wróciło już do normy. Od 1 kwietnia został wprowadzany stopniowo w sklepach obowiązek noszenia przez pracowników i klientów masek oraz rękawiczek, a od 6 kwietnia obowiązuje on już we wszystkich miejscach sprzedaży detalicznej.

Mieszkańcom Wiednia na początku było chyba trudno przyjąć do wiadomości, że jest to bardzo poważna sprawa, ale widać, że dostosowali się do nakazów administracyjnych, których nieprzestrzeganie grozi wysokimi sankcjami finansowymi, a kary w Austrii sięgają 4, a nawet 5 tysięcy euro. Starsze osoby podeszły do tego bardzo poważnie, a obecność niektórych na ulicach wynika zapewne z tego, że są samotne i zdane są wyłącznie na siebie. Są również i odstępstwa i mi osobiście zdarzało się podczas dojazdu do pracy wielokrotnie spotykać starszego pana, który nie miał maseczki i rękawiczek.

Znam osoby, które w obawie przed koronawirusem zupełnie nie opuszczają swoich mieszkań, jednak są to już ludzie starsi. Jednemu z moich sąsiadów zakupy dostarcza córka. Zostawia je przy windzie, skąd zabiera je ojciec, skrupulatnie przy tym dezynfekując uchwyty toreb.


Reklama

 

 

Kalina Jaszczuk - Bergen/Norwegia

 

W Norwegii, a dokładniej – w Bergen, mieszkam od ponad 8 lat. Podobnie jak w Polsce, czynne są jedynie sklepy spożywcze i te, które są niezbędne do normalnego funkcjonowania.

13 marca wpłynęła decyzja o zamknięciu najpierw przedszkoli, a następnie szkół i reszty placówek oświatowych w kraju. Jednak nie wszystkie przedszkola są zamknięte, bo dla dzieci, których rodzice wykonują bardzo ważne obecnie zawody, np. lekarza, pielęgniarki, niewielka część tych placówek działa, aby na czas wykonywania przez nich obowiązków, te dzieci miały gdzie przebywać.

Norweskie ulice nie są tak do końca opustoszałe. Jeśli jest słonecznie, to można na ulicach zobaczyć dzieci, najczęściej z rodzicami. Nie tak dawno premier kraju wydał zakaz organizowania spotkań w hyttach, czyli domkach letniskowych, które to spotkania Norwegowie traktują już jako element tradycji. W tym roku jednak, jak już powiedziałam, premier zabronił organizowania w nich rodzinnych spotkań wielkanocnych.

Tam, gdzie ja mieszkam, rzadko można spotkać na ulicach mieszkańców, którzy używają masek i rękawiczek ochronnych. Jedynie w sklepach przy wejściach są dozowniki z żelem antybakteryjnym, który należy użyć przed i po zakończeniu robienia zakupów. Na podstawie obserwacji, śmiało mogę potwierdzić, że w Norwegii nie ma tak rygorystycznych obostrzeń, jak w Polsce. Tu mogę wyjść spokojnie z domu na spacer i nikt mi nie wlepi mandatu.

 

 

Mateusz Rostkowski - Alaquás/Hiszpania

 

W Hiszpanii przebywam od końca listopada. Mieszkam w Alaquás, mieście wielkością zbliżonym do Szczytna. Sytuacja w Hiszpanii jest naprawdę tragiczna. Mówi się tu, że na wzrost liczby zachorowań wpłynęły władze, które pozwoliły na organizację marszów 8 marca z okazji Fallas, czyli Święta Ognia. Jeszcze podczas ogłoszenia pierwszych zgonów, związanych z koronawirusem, spokojnie można było się przemieszczać po mieście.

Od 10 marca dało się zauważyć poruszenie wśród społeczności, czyli masowe zakupy. Podobnie jak w Polsce, brakowało na półkach przede wszystkim papieru toaletowego i makaronu. Trzy dni później w regionie, w którym mieszkam, wprowadzono stan alarmowy. Obostrzenia są również podobne do tych w Polsce z tą tylko różnicą, że w Hiszpanii wprowadzono je wcześniej, ale dla samej sytuacji na miejscu było to już za późno. Można wyjść tylko do sklepu po najbardziej niezbędne produkty, do apteki, z psem oraz do pracy. Od 13 marca w Hiszpanii są otwarte jedynie sklepy spożywcze i apteki.

Jeszcze wczoraj (6 kwietnia) w mediach podano, że w ciągu ostatniej doby zachorowało około 4 tysięcy osób, a jeszcze ponad tydzień temu w ciągu jednego tylko dnia było to 8 tysięcy i jest to być może tendencja spadkowa albo też ludzie zaczęli bardziej respektować nakazy i zalecenia władz.

Hiszpańskie ulice w ostatnich tygodniach dosłownie opustoszały i poruszają się po nich właściwie tylko policyjne radiowozy. Codziennie o godzinie 20.00 wychodzimy na balkony, żeby bić brawo osobom, które wracają po kilkunastogodzinnej pracy do domów. Hiszpańska policja w każdej chwili może zatrzymać każdego do kontroli i sprawdzić czy wyjazd/wyjście było celowe, bo na przykład gdy się powie, że się było na zakupach, a nie ma się ich w torbie czy samochodzie, to od razu jest wystawiany mandat i trzeba wówczas za płacić 360 euro kary. To samo dotyczyło wcześniej przejazdu dwóch osób w aucie i wówczas również był wystawiany mandat w takiej samej wysokości.

Reklama

 

 

 

Mirosław Tański - Diepholz/Niemcy

 

Z tego co widzę i obserwuję, to mieszkańcy Niemiec chyba niewiele sobie robią z sytuacji. Wielu ludzi nie stosuje się do wprowadzonych zakazów i nakazów, a przecież każde nieuzasadnione wyjście z domu jest karane mandatem w wysokości do 300 euro, a każde kolejne wykroczenie jest już kierowane do sądu. Do niektórych ludzi jeszcze to nie dociera, a część z nich nawet śmieje się z tego.

Aktualnie w Niemczech rząd planuje zamknąć całkowicie granicę m.in. z Polską i Czechami oraz Holandią i wprowadzić dla powracających obywateli 14-dniową kwarantannę. Ulice na pewno nie wyglądają tak, jak jeszcze ponad miesiąc temu.

Od 16 marca dzieci w Niemczech nie chodzą do szkoły. Z czasem również zamknięto i pozostałe placówki oświatowe. Praktycznie w każdej firmie dochodzi do redukcji etatów i z dnia na dzień z pracą jest naprawdę coraz gorzej.

W mieście, w którym mieszkam, są czynne tylko sklepy spożywcze, a wszystkie inne są pozamykane. Do żadnego sklepu nie wejdzie się bez wózka, a przy każdym wejściu stoi ochrona, która każdemu dezynfekuje dłonie.

Lekarze rodzinni właściwie nie przyjmują, można się z nimi kontaktować przez telefon lub też komunikator internetowy, na przykład skype.

 

 

 

Piotr Lazarewicz Londyn/Wielka Brytania

 

W Londynie mieszkam już 13 lat. Jeśli chodzi o koronawirusa, to środowiska polonijne są podzielone na dwa obozy: pierwszy twierdzi, że jest to element teorii spiskowej, drugi podchodzi do tego bardzo poważnie i do tej drugiej grupy się zaliczam. Sami Brytyjczycy, mam wrażenie, problem lekceważą i nie podchodzą do niego z należytą uwagą i odpowiedzialnością. W lokalnej prasie dość często pojawiają się zdjęcia dosłownie całych rodzin, które jakby nic się nie stało, tłumnie spotykają się w parkach. Do niedawna spotkanie kogoś na londyńskiej ulicy w masce naprawdę należało do rzadkości. Moi sąsiedzi pochodzą z Afryki i wraz ze swoimi dziećmi nie noszą rękawiczek ani też masek, bo uważają, że to nie jest ich problem, a sama choroba dotyczy tylko białych, a im samym nic nie grozi. Jako mieszkańcy możemy robić tylko najpotrzebniejsze zakupy i nie możemy się dalej poruszać i przemieszczać.

Obostrzenia na Wyspach są podobne do tych w Polsce, aczkolwiek w stolicy wielkie sklepy są pozamykane, a czynne są jedynie te mniejsze. Na zakupy jest wpuszczanych zaledwie kilka osób. Część Brytyjczyków zaczęła zauważać problem z koronawirusem zaledwie nieco ponad tydzień temu i bardzo poważnie zaczęła podchodzić do pandemii. Co jest na chwilę bardzo zauważalne w samym Londynie? Zmniejszający się smog i coraz większa przejrzystość powietrza, na co niewątpliwie wpływ ma zmniejszona aktywność ludzi.



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama