Piątek, 26 Kwiecień
Imieniny: Marii, Marzeny, Ryszarda -

Reklama


Reklama

Najbardziej artystyczna lalka Szczytna


Anna Bogusz – osoba wybitnie skromna i wciąż niezbyt w Szczytnie znana, co jest niewątpliwym błędem. Bo Ania – to wszechstronnie utalentowana osoba. O tym, co potrafi, można się przekonać zaglądając na facebookowy profil „Tygodnika”, by obejrzeć relację z tegorocznej szopki, której premiera odbyła się w piątek, 22 lutego, w Chacie Mazurskiej. A podkreślić trzeba, że nie była to szopka pierwsza i na pewno – nie ostatnia, bo Ania już deklaruje, że następna będzie jeszcze lepsza. Szczytno ma więc swoją Anie Bogusz – Osiecką, Czubaszek, Lipińską (i pewnie jeszcze parę innych osób) w jednym. Anię „ukrytą”, Anię bardzo niepubliczną, ale za to ogromnie aktywną i utalentowaną. Skąd ją Szczytno ma? O tym niech sama opowie.


  • Data:

Nie jesteś szczytnianką...

 

Nie, jestem ceperka z gór, zamieszkała na Mazurach. Urodziłam się w Nowym Targu. Rodzice wywodzą się z Kresów, z okolic Sokala i Stanisławowa. W czasie wojny mama była na przymusowych robotach w okolicach Berlina, a tata, wraz ze swoim wujostwem, odłączył się od rodziny na Ukrainie i w czasie okupacji pracował w Zakopanem na kolei. Dzięki temu zresztą żyje. Reszta rodziny długo się ukrywała, w tym moi dziadkowie, rodzice taty. W końcu uznali, że w miarę bezpiecznie mogą wrócić do domu do Sokala. Ale niestety, w drodze natknęli się na banderowców, przez których zostali okrutnie potraktowani. Ten pogrom przeżył tylko jeden z moich wujków, któremu, chociaż był ranny, udało się uciec.

 

 

 

Los pokolenia naszych rodziców, w większości tragiczny i oby już nikomu się nie przytrafił. Ale nas interesują czasy prawie dzisiejsze. Kiedy i dlaczego stałaś się w współczesną Mazurką?

 

Przy końcu 1984 roku. Wtedy, z kilkumiesięcznym już dzieckiem, dołączyłam do męża, który tu pracował w milicyjnej wówczas, a obecnie policyjnej szkole. Czyli pojawiłam się w Szczytnie w sposób mało spektakularny, ale rodzinnie ważny.

 

Była to zmiana rewolucyjna?

 

Wcześniej, po maturze, chciałam studiować plastykę na kierunku pedagogicznym, bo plastyka to było coś, co mi towarzyszyło „od zawsze”. Chciałam w ogóle iść do liceum „Kenara” w Zakopanem, ale mama się nie zgodziła. Plastykę zdałam, historii sztuki nie, więc ze studiów chwilowo też nic nie wyszło. Wtedy podjęłam pracę w pracowni lalkarskiej w teatrze „Rabcio” w Rabce. Trochę po znajomości, bo dyrektorem był mój nauczyciel plastyki. Przyszłam do pracy w granatowej spódnicy i lakierkach... Dobrze, że dostałam przynajmniej fartuch, bo pierwszego dnia papierem ściernym czyściłam główki lalek. Po kilku miesiącach, gdy przyszłam do pracy, pani reżyser Joanna Piekarska zawołała mnie na scenę. Sądziłam, że trzeba coś poprawić, ale się myliłam. Polecono mi wziąć lalkę i odegrać nią scenę – taniec zbójnicki. Stało się bowiem tak, że starsza już wiekiem aktorka miała problem, bo lalka była ciężka i trudno było nią manipulować. W ten sposób zostałam aktorką – lalkarzem. Do pracowni już nie wróciłam. Po trzech latach jeżdżenia z teatrem po kraju, zdałam eksternistyczny egzamin aktorski. Zamierzałam skończyć w tym zakresie szkołę właściwą, ale mi powiedziano, że nie trzeba, że przy moim doświadczaniu scenicznym ono mi wystarczy do zdania egzaminów. I tak w istocie się stało. I chociaż było to w ogóle nieplanowane, to skończyło się tak, że w Państwowym Teatrze Lalek „Rabcio”, bardzo zresztą znanym, przepracowałam 11 lat.

 

 

 

A jak i kiedy udało ci się zamienić teatralną lalkę na żywego męża?

 

Przypadkiem. Przyjechałam do Szczytna na ślub córki tego jedynego ocalałego z pogromu wujka. Świadkiem na tym ślubie był niejaki Tadeusz. I... gdy minęło kolejne pół roku, też byłam po ślubie. A po przyjeździe do Szczytna postawiłam na rodzinę. Tym bardziej, że miałam co robić przy czwórce dzieci. Do pracy zawodowej wróciłam dopiero w 1995 roku, gdy najmłodsze z dzieci miało już pięć lat. Zatrudniłam się w Gminnym Ośrodku Kultury w Kamionku. Wtedy założyłam teatrzyk „Zgraja” i zaczęła się rodzić pierwsza szopka. Właściwie to wszystko do niej było już przygotowane. Przedstawienie miało być niespodzianką na ostatniej sesji Rady Gminy, ale wcześniej to Rada Gminy zrobiła nam niespodziankę i... zlikwidowano GOK w Kamionku.

 

I co potem?

 

Potem było bezrobocie. Dzieci rosły, chodziły do szkół, to im pomagałam: dzieciom i szkołom, bo tam zawsze się coś znajdzie do zrobienia, a okazji nie brakuje: bo to jak nie dzień dziecka, to dzień babci itp. Później było trochę poważniej, bo przez dyrektor szkoły podstawowej nr 2 zostałam zaproszona do udziału w realizacji projektu „Janko Muzykant”, a w ramach działań, które miały wyrównać szanse, realizowałam z uczniami różne przedsięwzięcia teatralne. Pisałam scenariusze i przygotowywałam przedstawienia. Podobnie współpracowałam też z innymi placówkami. Fajny to był czas, bo z dziećmi się fantastycznie pracuje, chociaż nie wiem, czy tak samo podobało się to mojemu mężowi, bo na jego utrzymaniu pozostawałam. Bo to wszystko robiłam za darmo. Rzadko z tych projektów trafiały się jakieś pieniądze.


Reklama

 

 

 

I tak długo?

 

Długo. Aż do 2008 roku, kiedy podjęłam pracę w Piasutnie, w tamtejszym Środowiskowym Domu Samopomocy. Też bardzo wdzięczna praca. Przygotowywałam specjalne scenariusze pod kątem możliwości aktorskich podopiecznych. I wszystko się udawało. Jeździliśmy na różne konkursy i mieliśmy sporo sukcesów. Byłam smutna, gdy odchodziłam z tej pracy w 2014 roku, znów z przyczyn rodzinnych, bo trzeba było zająć się wnuczką. Wtedy zresztą nabyłam już uprawnienia emerytalne i z nich skorzystałam.

 

A w międzyczasie związałaś się też z Chatą Mazurską.

 

O! To wcześniej, w czasie bezrobocia. Trafiłam przypadkiem na amatorsko-autorski wieczór, na którym prezentowałam kilka wierszy osobistego małżonka, bo on też artystyczną duszę ma i ją wyraża. Jakiś czas później, chyba w okolicach 2000 roku, pojawiłam się na podobnym spotkaniu z lalkami, które mi zostały po niedoszłej szopce gminnej. I tak powoli stawałam się „chatowiczką”. Jak nabyłam praw członkowskich, zaproponowałam ówczesnej prezes, nieżyjącej już Wandzie Jurczenko-Barnowskiej, przygotowanie szopki. Pozwolono mi się próbnie z nią zagnieździć, chociaż nikt nie bardzo wiedział, co wymyśliłam. Pomagały mi własne dzieci. A gdy na próbie pojawiła się pani Wanda z mężem, zadecydowali, że spektakl będzie i to możliwie nagłośniony. Wtedy przygotowałam trzy szopki noworoczne czy też karnawałowe, jak kto woli, a później nastąpiła przerwa. Między innymi dlatego, że wybrałam wtedy wyjątkowo trudną technikę przygotowywania kukiełek. Zajmowało to mnóstwo czasu i były wręcz fizycznie bardzo, ale to bardzo skomplikowane. Poza tym w Towarzystwie nie było klimatu za bardzo. Pani Wanda zaczęła chorować... Jakoś nie było nam do śmiechu.

 

 

Ale szopki wróciły...

 

Tak, po 15 latach. Gdy po śmierci pani Wandy wybrano mnie prezesem, postanowiłam ożywić Chatę, pokazać jej działalność trochę mocniej mieszkańcom miasta. Wybory odbyły się 6 grudnia 2016 roku, a już w lutym 2017 odbyła się premiera pierwszej „nowożytnej” szopki. Zasada jest ta sama. Zaczynam od pisania tekstów, od wyboru „bohaterów” - osób, które pojawią się na scenie. Oczywiście za każdym razem wybór związany jest z minionymi sprawami, z tym, co się głównie w Szczytnie, a czasem i powiecie wydarzyło w ciągu roku. Oczywiście, ten wybór jest subiektywny. Stawiam na ludzi, sprawy i wydarzenia, które ja uważam za ważne. Najczęściej więc „aktorzy” w szopkach są przedstawicielami szeroko pojętej sfery kultury, ale – oczywiście – nie może się też obyć bez władz i lokalnej polityki, przynajmniej w zarysie. W tym roku znacznie szopkę uatrakcyjnił Andrzej Ałaj świetnym podkładem muzycznym.

 

 

Ci, którzy widzieli relację z ostatniej szopki na naszym profilu facebookowym, w większości są zdegustowani. Nie treścią, ale tym, że – cytuję – takie „świetne wydarzenia” nie są dostępne, powszechne, że jakoś tak w tajemnicy...

 

Nie robimy z naszych działań tajemnicy, ale istotnie – nie robimy też, a przynajmniej rzadko, jakiejś wielkiej kampanii informacyjnej. Powód jest prozaiczny – nie mamy miejsca dla wielkiej publiki. W Chacie Mazurskiej mieści się z trudem około 60 osób. A, co chyba zrozumiałe, w pierwszej kolejności zapraszamy tych, z którymi Chata współpracuje: członków, przyjaciół, sympatyków. Ale spotykam się też i z takim zjawiskiem, że nawet mieszkańcy Szczytna nie wiedzą, gdzie Chata stoi.

 

Może więc inne miejsce...

Reklama

 

Rozważaliśmy Miejski Dom Kultury, ale lalki „zginęłyby” na wielkiej scenie i jeszcze większej widowni. Byłoby to możliwe, i nad tym się zastanawiamy, gdyby na emdekowskiej scenie była jednocześnie i scena lalkarska, i widownia, czyli gdyby udało się stworzyć kameralne warunki. Już szybciej mógłby się taki spektakl odbyć w miejskiej bibliotece, ale trzeba by tam postawić specjalną „lalkarską” scenę, którą w Chacie już mamy. Najprawdopodobniej więc, wobec naprawdę dużego zainteresowania, powtórzymy szopkę w Chacie, być może w czwartek 28 lutego, czyli dziś, o godzinie 19.00.

 

 

O Towarzystwie Przyjaciół Szczytna mówi się, że to organizacja elitarna, bardziej towarzystwo wzajemnej adoracji...

 

O nie! To historia. Może i tak kiedyś było, ale na pewno nie teraz. Staramy się być otwarci, robić wiele różnych imprez. Głównym naszym zadaniem jest utrzymanie Chaty. Trzeba pamiętać, że to jeden z ważniejszych zabytków Szczytna. Dbamy o to, by była ona w godnym stanie, zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz. Są wyznaczone dni i godziny, gdy można ją zwiedzać. A nasza „elitarność” to... obowiązek pracy. Członkowie mają mnóstwo obowiązków. Bo wszystko, od zamiatania do śpiewania, musimy zrobić sami. I może dlatego uważano nas za grupę „elitarną”. Nasze Towarzystwo nie jest otwarte dla wszystkich, nie przyjmujemy członków „z ulicy”. Głównym kryterium są... „dwie prawe ręce do pracy”. Do nas się po prostu nie przychodzi na gotowe, nie dostaje się „pod nos”. Wszystko, co Chata sobą reprezentuje i wszystko, co w niej robimy, to nasza praca. Nasza i czasem przyjaciół, za co tym przyjaciołom jestem wdzięczna. Na tyle, na ile pozwalają nam warunki lokalowe, jak i finanse (a tych zawsze nam brak), współpracujemy ze szkołami, przygotowujemy różne wydarzenia. Fakt, może nasze projekty nie są nastawione na szeroką publiczność. Staramy się kultywować i krzewić nieco wyższe wartości niż np. disco polo, nie umniejszając twórcom tego gatunku. Są twórcy, bo jest zapotrzebowanie. I tak samo jest w Chacie. Też jest zapotrzebowanie na historię, na folklor, na tradycje, dawne obyczaje itp. Zapotrzebowanie oczywiście mniejsze od tego, jakim cieszy się rzeczone disco polo, ale dopóki ono jest, Chata będzie starała się działać. Na szczęście w ostatnim czasie dołączyło do nas kilka pracowitych, aktywnych i twórczych osób, więc nie grozi nam stagnacja.

 

Twoja działalność dla Szczytna jest z pewnością ważna, ale czy jest ważna dla ciebie? Zajmowałaś i zajmujesz się twórczością artystyczną, ale codzienność, tak naprawdę, nie za bardzo cię pieściła. Nigdy nie żałowałaś teatralnego życia?

 

Nie żałuję. Odmienność artystycznej, szczycieńskiej egzystencji, pozwala mi na więcej, pozwala mi na działalność w bardzo wielu sferach. Ale zawsze będę pełna wdzięczności dla „Rabcia”, bo to w teatrze nabyłam tych wszystkich umiejętności, dzięki którym mogłam rozwijać swoje pasje i je mnożyć. I... polubiłam Szczytno, tak naprawdę od pierwszego wrażenia, od pierwszego dnia, gdy idąc od dworca główną ulicą doszłam do jeziora. Dla mnie, dotychczas „góralki”, był to szokujący, wspaniały widok. Także kocham Szczytno, mam tu mnóstwo wspaniałych przyjaciół, kocham to, co robię i czasem uważam, że to właśnie Szczytno mnie artystycznie inspiruje. A jeśli mogę robić to, co najbardziej lubię, jeśli to robię... to czego więcej można pragnąć?



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama