Piątek, 26 Kwiecień
Imieniny: Marii, Marzeny, Ryszarda -

Reklama


Reklama

Leśnik, samorządowiec i... perkusista czyli Andrzej Kimbar


Od 29 lat leśnik, od ponad 16 – radny gminy Wielbark, a w latach młodości perkusista w zespole, a nawet w... orkiestrze dętej. To najkrótszy życiorys Andrzej Kimbara. Zbyt lakoniczny, by przy nim pozostać. Dociekam więc szczegółów z życia samorządowca, który najdłużej (jak dotąd) w powiecie pełnił funkcję przewodniczącego Rady Gminy.


  • Data:

Rodowity wielbarczanin?

 

Nie. Na świat przyszedłem w Ornecie, dokładnie w 1967 roku, ale mieszkałem w Lubominie. Później parę razy się przeprowadzaliśmy. Najdłużej mieszkaliśmy w niewielkiej PGR-owskiej wiosce o nazwie Kwiecewo koło Dobrego Miasta. W tymże Kwiecewie chodziłem do podstawówki. Ciekawostkę może stanowić fakt, że religii uczył mnie tam ksiądz Józef Drążek, który był wtedy proboszczem w niedalekich Świątkach i stamtąd przeszedł do Szczytna. Nie był nazbyt ostry, a ganił uczniów jedynie wtedy, gdy dotykaliśmy rękoma karoserii jego dużego fiata. Na czarnym lakierze zostawały ślady dziecięcych łap, nie zawsze przecież czystych i to proboszcza – delikatnie mówiąc – denerwowało.

 

 

Dalsza edukacja...

 

Państwowe Technikum Rolniczo-Łąkarskie Ministerstwa Rolnictwa, Leśnictwa i Gospodarki Żywnościowej im. Mariana Gotowca w Lidzbarku Warmińskim... Uwielbiam cytować tę pełną nazwę szkoły bo nikt nie jest w stanie jej zapamiętać.

 

Czyli nie chciałeś jeszcze wtedy zostać leśnikiem, ale rolnikiem-łąkarzem?

 

Leśnictwo mi przez głowę też już wtedy przemknęło. Nawet zastanawiałem się nad próbą dostania się do Technikum Leśnego w Białowieży, ale porzuciłem ten pomysł. Dostałem się do wspomnianego technikum w Lidzbarku, było bliżej do domu, a i brat się już w tej szkole uczył, więc we dwóch było raźniej.

 

Ale jednak wróciło. Zostałeś ostatecznie leśnikiem...

 

To trochę skomplikowane. Skończyłem technikum, nie skorzystałem z możliwości studiowania (chociaż jako finalista olimpiady wiedzy rolniczej mogłem) i poszedłem do pracy... jako aktywista Związku Młodzieży Wiejskiej. Zostałem instruktorem terenowym, zatrudnionym w Zarządzie Wojewódzkim ZMW w Olsztynie. Moim ówczesnym przełożonym był późniejszy prezydent Olsztyna, a też i marszałek województwa czyli Andrzej Ryński. Instruktorem, ale nie wiem od czego, byłem raptem dwa miesiące i poszedłem do wojska. Żeniłem się jeszcze jako żołnierz. Żonę poznałem w szkole średniej. Pochodziła z Wielbarka. Gdy więc zrzuciłem mundur, ruszyłem za małżonką i tak, w 1989 roku, trafiłem na teren powiatu szczycieńskiego.

 

 

 

Nadal nie pojawia się las, chociaż w wielbarskiej gminie go nie brak...

 

Pojawił się w lutym 1990 roku, gdy podjąłem pracę w wielbarskim nadleśnictwie. Wcześniej jeszcze „zaliczyłem” miesiąc pracy w warsztacie produkcji kolekcjonerskich modeli lokomotyw. Ten warsztat prowadził ówczesny pastor szczycieńskiej parafii ewangelicko-augsburskiej. Pastor albo jego syn, tego nawet nie wiem. Pamiętam tylko, że te lokomotywy bardzo szczegółowo odwzorowywały oryginały, były wywożone za zachodnią granicę, gdzie bardzo solidnie za nie płacono.

 

No, nareszcie. W 1990 roku jesteś więc w lesie...

 

Początkowo jako strażnik leśny. Żebym mógł się naprawdę nazywać leśnikiem musiałem się trochę dokształcić. Najpierw w Studium Leśnym w Rucianem Nidzie, a później już na studiach. W 1997 roku zostałem leśniczym leśnictwa Trzcianka i tak jest do dziś.

 

 

 

A pięć lat później poczułeś pociąg do samorządu...

 

To był pomysł całkowicie samodzielny. Tę swoją chęć przedstawiłem obecnemu staroście, który wówczas był dyrektorem szkoły w Wielbarku, a ja przewodniczącym Rady Rodziców. Jakoś tak od słowa do słowa zrodziła się myśl, by utworzyć nowy komitet wyborczy i wystawić też kandydata na wójta. To Jarek Matłach wymyślił, by tę funkcję (i start w wyborach) zaproponować Grzegorzowi Zapadce. Ja go wtedy nawet nie znałem. W szkole organizowane były od czasu do czasu bale charytatywne i na takim właśnie balu odbyła się pierwsza nasza rozmowa. Grzegorz się zgodził i tak w 2001 roku urodził się Komitet Wyborczy o nazwie „Czas na zmiany”, który w późniejszych latach przemianował się w „Czas na Wielbark”. Z ramienia tego komitetu już pięciokrotnie ubiegałem się o mandat radnego gminy Wielbark. I za każdym razem skutecznie. Kandyduję z takiego okręgu w Wielbarku, który nie obejmuje mojej ulicy. Nie chciałem żony stawiać przed dylematem wyborczym (śmiech).


Reklama

 

Czym zachęcasz wyborców?

 

A skąd mi to wiedzieć? Nie próbuję przekonywać ludzi do siebie czymś szczególnym. Staram się po prostu robić swoje i tyle.

 

Nie epatujesz szlacheckim herbem? Może ludzie do dziś mają sentyment do „wyższych sfer”?

 

Ale niewiele osób wie o moich rodzinnych korzeniach. Tylko co bardziej wtajemniczeni...

 

 

 

No to zdradź trochę tych historycznych tajemnic...

 

Kimbarowie to ród pochodzący z Litwy, z okolic Święcian. O tych zamierzchłych czasach familijnych opowiadał mi jeszcze dziadek, gdy żył. I on mnie zainteresował historią rodziny. A im bardziej się z nią wgłębiałem, tym stawała się ciekawsza.

 

Co cię najbardziej zaintrygowało?

 

Chyba to, jak różne mogą być ludzkie losy, jak bardzo zależne od okoliczności i sytuacji, w jakich ktoś się znajdzie. Na przykład jeden z moich przodków - Józef Kimbar, był posłem z powiatu upickiego. I w 1793 roku, na sejmie grodzieńskim, jako pierwszy miał zakrzyknąć: „veto”, gdy decydowano o wyrażeniu zgody na trzeci, ostatni rozbiór Polski. Z kolei mój znacznie późniejszy, w stosunku do praprapradziada Józefa, przodek, bo dziadek Jakub, wywieziony podczas wojny na przymusowe roboty do Niemiec, został – również przymusowo – wcielony do Vehrmachtu. Wojnę przeżył, mieszkał w Lubominie, gdzie był wójtem, organistą i kowalem. Miał swoich 15 dzieci, a wychowywał 16, bo otoczył opieką kuzynkę, której rodzice zginęli podczas wojny. Aż nawet Bierut przyznał mu odznaczenie za to, że 12 synów służyło w wojsku.

 

Organistą? Czy to po dziadku masz też epizod muzyczny w swoim życiu?

 

Nie wiem, więc nie potwierdzę, ani nie zaprzeczę. Chociaż jakaś zbieżność jest. Bo tak, jak dziadek został przymusowo wcielony do niemieckiej armii, tak ja musiałem, czyli też przymus, należeć do szkolnej orkiestry dętej. W technikum wszyscy, którzy mieszkali w internacie, obowiązkowo zostawali „muzykami”.

 

To nie trzeba było umieć na czymś grać i mieć chociaż minimum tzw. muzycznego słuchu?

 

Grać uczyli. A okazywało się, że większość jakiś tam słuch miała, więc w całokształcie orkiestrowym ten system się sprawdzał. Spora część chłopaków całkiem fajnie grała. Ja tylko na perkusji. Całej, gdy graliśmy stacjonarnie, a np. podczas maszerowania ja grałem na talerzach, a kolega na bębnie.

 

 

 

I rozhulałeś się muzycznie? Bo masz za sobą również karierę w jakimś zespole...

 

To było w tym samym czasie, w technikum. Założyliśmy z kilkoma kolegami zespół pop-rock, chociaż częściej graliśmy na potańcówkach i weselach. Ale zdarzył się i sukces. W 1984 roku albo może to było rok później, zagraliśmy przed koncertem Dżemu. Chociaż wtedy to jeszcze i ten zespół nie był jakoś bardzo znany, w każdym razie my nie bardzo wiedzieliśmy przed kim się popisujemy. Uczestniczyliśmy po prostu w przeglądzie twórczości kulturalnej szkół rolniczych, a Dżem był wschodzącą gwiazdą wieczoru.

 

Jeszcze jakieś talenty w tobie tkwią?

 

Czy talenty, to nie wiem, ale zainteresowań mam sporo różnych. Na przykład fotografia. Lubię robić zdjęcia. Ostatnio niestety, nie mam już na to tyle czasu, ile bym chciał, ale wcześniej... Już w podstawówce zacząłem się tym parać. Wtedy fotografowaliśmy w grupce pasjonatów, do której należał Bogdan Hrywniak, dziś fotoreporter współpracujący m.in. z „Faktem”, czy Andrzej Waszczuk, zajmujący się fotografią artystyczną. Z Bogdanem spotkaliśmy się po dziesiątkach lat wtedy, gdy płonęło wielbarskie gimnazjum. Przyjechał robić zdjęcia, ale nie wiem kto kogo pierwszy poznał. W każdym razie odświeżyliśmy dziecięce koleżeństwo w nieciekawych okolicznościach. Lubie też góry i gdy tylko mam okazję, możliwość i czas jadę, by połazić wśród szczytów.

Reklama

 

Jeszcze w jakiejś dziedzinie poszedłeś w ślady dziadka?

 

Chyba nie. Dorobiłem się tylko dwojga dzieci, więc dziadkowi nawet do pięt nie dorastam. Za to dorosłe mam już dzieci. Tak bardzo dorosłe, że zostałem dziadkiem: 3,5-letniego Nikolasa i 2-miesięcznego Antoniego. Wnukami obdarzyło mnie każde z dzieci, a czy na tym koniec? Trudno mi powiedzieć. Nie sądzę jednak, by ktokolwiek z rodu Kimbarów chciał w przyszłości ten nieprawdopodobny rekord dziadka Jakuba pobić. Nawet mój syn, chociaż imię ma właśnie po tym przodku.

 

Wróćmy do współczesności. Czy to 16 lat piastowania funkcji przewodniczącego Rady Gminy przysporzyło ci siwych włosów?

 

Siwych włosów to raczej nie, ale doświadczenia i satysfakcji bardzo dużo. Doświadczenie, to rzecz oczywista. Natomiast satysfakcja? Myślę, że jej powód rozpozna każdy, kto znał Wielbark sprzed lat około 20 i ten dzisiejszy. Moja satysfakcja płynie z tego, że aktywnie i bezpośrednio uczestniczyłem w tych zmianach. Że do jakiejś ich części, być może wcale niemałej, osobiście się przyczyniłem.

 

Czy dostrzegasz jakieś różnice w funkcjonowaniu samorządu z twoich początków i dziś? Jaki jest społeczny odbiór radnego i jego pracy? Czy łatwiej było kiedyś? Czy przyjemniej jest dziś?

 

To trudny i – powiedziałbym nawet – przewrotny zestaw pytań. Wbrew pozorom łatwiej było być radnym wtedy, gdy zaczynałem. Większy był oddźwięk społeczny i – chyba – szacunek. Może dlatego, że potrzeby gminy i ludzi były ogromne i cokolwiek nie zostało zrobione, było doceniane. Łatwiej więc było realizować bieżące i podstawowe potrzeby mieszkańców i mocniej były one dostrzegane, a obecnie oczekiwania są coraz większe i – czasem – wręcz zbędne. Dziś mniej jest szacunku, zrozumienia czy zwykłej wyrozumiałości, a więcej roszczeń. Powiedziałbym nawet, że im lepiej, bezpieczniej, dostatniej czy wygodniej ludziom się żyje, tym są mniej zadowoleni, chcieliby więcej i więcej, a często wręcz nie bardzo sami wiedzą, co by chcieli. Więc wszystko - no może - prawie wszystko, co jest w gminie robione, to teraz jest za mało, za słabo... A nie jest. Nie wszystkie działania są i mogą być aż tak spektakularne, jak przed laty, gdy powstawała w Wielbarku IKEA, a po niej kolejne duże zakłady. Ale to przecież nie znaczy, że się nic dla Wielbarka nie robi. Zresztą – obserwuję to, co w ogóle się dzieje, jak się ludzie zachowują na co dzień, jak traktują się wzajemnie, wszędzie, nie tylko u nas... Myślę, że to powszechna przypadłość, nie nasza gminna, nie powiatowa, nawet nie polska, a już chyba światowa. Ludzie chyba potrzebują problemów, trudności, zagrożeń, ale takich bardzo mocnych, prawdziwych, bezpośrednich, by poczuć znów solidarność, wspólnotę, jedność... Brzmi to trochę pesymistycznie, a ja jestem raczej optymistą, więc mam nadzieję, że te cechy, ta ludzka wspólnota wrócą do nas wszystkich zanim zmusi nas do tego jakiś kataklizm.

 

 

 

Czyli co? Powinno być źle, by było dobrze?

 

Trudno powiedzieć. Ale przyjmijmy, że Wielbark, czy jakakolwiek inna gmina, staje się obrzydliwie bogata. Czy to wystarczający powód, by w takiej gminie budować np. wielki, doskonale wyposażony szpital, teatr, filharmonię czy amfiteatr na 10 tysięcy miejsc? Można by, tylko po co i dla kogo, jak w gminie jest raptem 6 czy 7 tysięcy mieszkańców? Tylko po to, żeby mieć? Ale taka się chyba powoli rodzi mentalność: mieć. Nie jest ważne, czy potrzeba. Nie jest ważne czy będzie to wykorzystane. Ma być i już. Chcemy mieć. W wielbarskim samorządzie staraliśmy się zawsze przestrzegać zasady, że jeśli mamy coś budować, coś nowego stworzyć, to racjonalnie. Tak, by to coś było naprawdę potrzebne i by stać nas było na utrzymanie. Tak było np. z halą sportową. Nigdy nie wprowadzaliśmy opłat za korzystanie z tej hali, jak to się często dzieje w innych samorządach i hala jest wykorzystywana w bardzo szerokim zakresie. Trzeba po prostu umieć i chcieć wypośrodkować, pogodzić realia z marzeniami. I to dotyczy nie tylko samorządów, ale właściwie indywidualnie każdego człowieka. Przez to: chcemy mieć gdzieś na odległy plan schodzi zwykłe, ludzkie: chcemy być. Tu i teraz, wspólnie, nie dla siebie tylko, ale dla innych też. Niepokoi mnie ta tendencja. Liczę jednak na to, że zacznie zanikać zanim nas pochłonie.



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama