Środa, 8 Maj
Imieniny: Kornela, Lizy, Stanisława -

Reklama


Reklama

Krzysztof Szewczak - strażak i ratownik medyczny w jednym (zdjęcia)


Krzysztof Szewczak to jeden z grona zawodowych strażaków, pracujących w szczycieńskiej jednostce. Można by przyjąć, że na co dzień dokucza mu „rozdwojenie jaźni” - jest bowiem także ratownikiem medycznym. I sam uważa, że obie te profesje wykonuje „po połowie”: - Jak sytuacja tego wymaga, to jestem strażakiem, a jak potrzeba, to jestem medykiem – wyjaśnia. O zawodowej, medycznej i prywatnej drodze życia rozmawiamy...


  • Data:

Wiek?

 

42 lata i od 16 lat w straży pożarnej. Od urodzenia w Rudce, mojej ukochanej miejscowości...

 

To taka forma bardzo lokalnego patriotyzmu?

 

Nie wiem. Tam mieszkałem jako dziecko. Gdy miałem z siedem lat przeprowadziliśmy się do Szczytna, bo mama była położną i dostała służbowe mieszkanie. Ale nie na długo. Wróciliśmy do Rudki, gdy byłem bodaj w szóstej klasie podstawówki. Rodzice dostali kawałek gruntu od swoich rodziców, czyli moich dziadków i wybudowali na nim dom. Chociaż już w czasie budowy byliśmy w Rudce, mieszkaliśmy u prababci. To rodzinna wieś od pokoleń i to zarówno rodziny ze strony taty, jak i mamy. Trudno mi jednak powiedzieć, czy to te rodzinne korzenie wywołują mój sentyment do tej miejscowości. Po prostu jakoś nigdy sobie nie wyobrażałem, że mógłbym mieszkać gdzie indziej. Gdy więc przyszedł mój czas, też wybudowałem dom w Rudce i tam mieszkam z żoną i dwojgiem dzieci.

 

I nigdy nie marzyłeś o odległych miejscach w kraju czy jeszcze dalej?

 

Marzyłem i właściwie nadal marzę o podróżach, ale wyłącznie o charakterze turystycznym. Nie mam jakichś sprecyzowanych kierunków, jakichś szczególnych miejsc, które koniecznie chciałbym odwiedzić. Po prawdzie, to po prostu wraz z żoną marzymy o tym, by się gdzieś wybrać, gdziekolwiek, tylko we dwoje, bez dzieci, by solidnie odpocząć. A jeśli przy okazji uda się zobaczyć coś ciekawego, coś interesującego zwiedzić, to jeszcze lepiej.

 

No nie wiem, czy dzieci podejdą tolerancyjnie do faktu, że chcecie tak po prawdzie odpocząć od nich...

 

Przypuszczam, że to mniej czy bardziej ciche marzenie wielu rodziców. Dzieci są kochane, ale czasem dobrze być z dala od nich. Ja na swoje nie narzekam. Córka ma już 11 lat, syn dopiero 5, ale problemów z nimi żadnych nie ma. O ich przyszłości na razie nie rozmawiamy. Córkę tylko „poganiam” do nauki, a synek jest w tym wieku, w którym rodzi się fascynacja mundurem. A że dostał ostatnio w prezencie strój policjanta, więc póki co jest „członkiem” innej formacji niż moja.

 

A ty? Jako dziecko chciałeś być strażakiem?

 

Jak każdy dzieciak – być może. Kiedyś w szkole oglądałem strażacki pokaz i byłem zafascynowany: czerwony wóz, mundury, sikawki, woda... To było coś fajnego. Ale to typowe dla dzieci. Wtedy chciałem zostać strażakiem. Po spotkaniu z policjantem – już mi się zmieniało w kierunku innego munduru. Ale szkoła średnia to już zupełnie inna bajka...

 

Czyli jaka?

 

Wybrałem technikum gastronomiczne i to nawet chyba z zamiłowania do gotowania. Nawet wtedy, gdy się uczyłem, wygrałem konkurs wojewódzki. Jeśli dobrze pamiętam, to miały być dania z indyka. Zrobiłem pasztet, w odpowiednim kształcie i właściwie udekorowany, oczywiście samymi jadalnymi „ozdobami”. I wyszedł mi... herb Szczytna. A była spora konkurencja, bo to był coroczny konkurs dla wszystkich szkół gastronomicznych w województwie.

 

Zdobyłeś więc tytuł Mistrza Szkolnej Patelni, zdałeś maturę, miałeś – zapewne – otwarte drzwi kuchenne w jakiejś restauracji, ale...

 

Ale powinęła mi się noga na studiach. Zdecydowałem się na towaroznawstwo na UMK. Przetrwałem dwa lata. Na początku trzeciego roku nie poradziłem sobie z jednym przedmiotem, dokładniej – z fizyką, i się poddałem. Z tej desperacji poszedłem do WKU, zgłosiłem się do wojska na ochotnika i już trzy miesiące później założyłem mundur. I wtedy pojawiła się taka pierwsza „mundurowa” myśl: może zostanę w wojsku na zawodowego. Nawet rozmowy z kadrą prowadziłem, ale czegoś mi w tej służbie brakowało. Wojsko to nie było to „coś”, za mało adrenaliny...

 

Było się na misję zapisać do Afganistanu czy innego Iraku...

 

Może i można było, ale wtedy jakoś o tym nie pomyślałem i nawet nie wiem czy w tym czasie (rok 2001) nasi rodzimi „marines” na jakieś misje jeździli. Byłem ostatnim rocznikiem, który jeszcze ochotniczą, zasadniczą służbę odbywał cały rok, bo później to uległo skróceniu. Byłem na przeszkoleniu w Wałczu, a później odsłużyłem swoje w Morągu. Służba się skończyła, wróciłem do domu.

 

I zostałeś strażakiem...

 

Jeszcze nie. Najpierw szukałem swojego miejsca. Pomagałem ojcu w gospodarstwie, a miał też uprawę pieczarek, pracowałem na budowach, ale to ciągle nie było to „coś”... To nie były proste lata, praca ciężka, ale właściwie dorywcza. Zacząłem dojrzewać do stabilizacji tym bardziej, że już wtedy poznałem swoją obecną żonę i zacząłem myśleć o rodzinie. Zacząłem się więc rozglądać za pracą i profesją, które by mi tę stabilizację gwarantowały.

 

I zostałeś strażakiem...

 

Też nie od razu i nie bez trudu. Był akurat nabór do PSP w Szczytnie – fakt. Wziąłem w nim udział, ale wtedy, za pierwszym razem, nie zostałem przyjęty. Powiodło się dopiero przy kolejnym naborze. I tak właśnie zostałem strażakiem. A wtedy też zacząłem już na poważnie myśleć o stabilizacji rodzinnej...


Reklama

 

Czyli się oświadczyłeś...

 

Właściwie trochę wcześniej, ale nie tak oficjalnie. Jednak kiedy dostałem już „glejt”, że jestem strażakiem, kupiłem kwiaty i pognałem do teściów, zgodnie z tradycyjnym rytuałem prosić o rękę córki. Teściowie oporów nie stawiali. I zanim skończył się 3-letni okres stażu w straży, już byłem żonaty, ale nie „dzieciaty”. Żona - Anna - jeszcze wtedy studiowała, więc z dziećmi czekaliśmy na jej dyplom.

 

Trzy lata strażackiego stażu, to sporo. Ale ciągle to tylko staż, więc z lekka wątpliwa stabilizacja...

 

Może, ale chyba się nie zdarzyło w PSP, by ktoś te trzy lata przetrwał, przepracował i nie został prawdziwym strażakiem. Nie widziałem w tym więc jakiegoś zagrożenia dla przyszłości tym bardziej, że w końcu właśnie w straży znalazłem to długo poszukiwane „coś”.

 

I na czym to „coś” polega?

 

Atmosfera. Śmiem twierdzić, że pod tym względem nasza komenda jest jedną z najlepszych w województwie. Nie ma rutyny. Za każdym razem, gdy człowiek idzie do pracy, nie wie, co go czeka. Na początku, gdy dostałem się do służby, w ogóle nic nie wiedziałem. Zanim zostałem przyjęty, pojechałem na 4-miesięczny kurs. Tam dopiero dowiedziałem się, na czym praca strażaka polega. Po kursie już normalnie pracowałem i jako stażysta jeździłem już na akcje.

 

Pamiętasz swoją pierwszą?

 

To był chyba pożar poddasza domu przy ul. Żeromskiego - pierwsza moja taka większa akcja. I te większe właściwie wszystkie pamiętam, Podobnie jak wypadki, takie poważniejsze, do których przecież też jeździmy.

 

Czy to udział w akcjach ratowniczych podczas wypadków drogowych ukierunkował się, nazwijmy to, także medycznie?

 

Między innymi i owszem. Rodziły się u mnie pytania odnośnie do takich właśnie działań, na które to pytania starsi i bardziej doświadczeni koledzy nie potrafili mi odpowiedzieć. Wtedy pomyślałem, że ratowniczo-medyczna wiedza i umiejętności są też nam, strażakom, potrzebne. Poza tym chciałem się uczyć, poznawać nowe rzeczy, a w tych dążeniach także wspierała mnie żona, mobilizowała. Ukończyłem więc dwuletnie studium ratownictwa medycznego, ale wciąż miałem niedosyt. I wtedy z Komendy Głównej, naszej strażackiej, przyszła oferta, że możemy za darmo studiować w WSPol. Było 70 miejsc i 400 chętnych. Z naszej komendy zgłosiło się czterech. Dostałem się tylko ja i byłem 69 na liście. To były 3-letnie studia na kierunku bezpieczeństwo wewnętrzne. Napisałem pracę licencjacką o ratownictwie medycznym, pogłębiając w ten sposób swoje kwalifikacje z tego drugiego mojego fachu.

 

I pracujesz w obu tych zawodach?

 

Dokładnie tak. Jestem czynnym ratownikiem medycznym. Jak nie mam służby w straży, to mam dyżury w pogotowiu. Pracuję tam na umowę zlecenia od 2013 roku.

 

A to sprawia, że – z tego co wiem – krzewisz wiedzę medyczną wśród strażaków...

 

Zajęcia z pierwszej pomocy przedmedycznej prowadzę podczas szkoleń, organizowanych dla strażaków ochotników, ale też pomagam kolegom zawodowym, gdy przygotowują się do tzw. egzaminu recertyfikacji z zakresu kwalifikowanej pierwszej pomocy, bo obecnie takie kwalifikacje muszą mieć wszyscy zawodowi. Ale organizowałem też i prowadziłem szkolenia z takiej pierwszej pomocy dla cywili, głównie dla młodzieży ze szkół średnich. Także dla kadry na UWM...

 

Hm... daleko zaszedłeś, odstawiając tę szkolną patelnię...

 

To była długa droga, bo w międzyczasie skończyłem też studia magisterskie z zakresu doradztwa zawodowego w Wyższej Szkole Nauk Pedagogicznych w Warszawie i jednocześnie skończyłem podyplomówkę uzyskując uprawnienia pedagogiczne, które są przydatne, a właściwie niezbędne do tego, bym mógł prowadzić szkolenia. Tu znowu ogromny ukłon w stronę żony, bo w tych naukowych dążeniach bardzo mi pomagała. I to skutecznie.

 

Czyli z gastronomicznych upodobań już nic nie zostało?

 

Ależ skąd! Zajmuję się tym nawet w komendzie. Mamy taki system, że dzień przed służbą ustalamy, co będzie następnego dnia na obiad. Robimy zakupy (oczywiście z własnych, składkowych pieniędzy). I w dniu pracy, po różnych zajęciach: czy to szkoleniu, czy ćwiczeniach, czy akcji, „dyżurny” kucharz, przy współudziale innych kolegów robi obiad, do którego wszyscy razem, cała zmiana, zasiadamy. Taka zmiana to zazwyczaj siedmiu strażaków. Każda ze zmian praktycznie stosuje ten system. I tak już jest, że w tej mojej zmianie mniej więcej trzy czwarte obiadów zbiorowych przygotowuję ja.

 

O co cię najczęściej proszą koledzy?

 

O! Menu mamy bardzo szerokie i wcale nie jakieś takie, powiedziałbym, pospolite. Często robię devolay'e z zapiekanymi ziemniakami, kurczaka w zupie cebulowej... Ale króluje schab w najróżniejszych postaciach. Większość dań, które przygotowuję kolegom, to pomysły... mojego taty, który bardzo lubi kucharzyć i robi to dobrze. Zawsze do typowych dań wprowadza jakieś innowacje, które zyskują aplauz w domu, a ja je później przenoszę na stół w komendzie. Bo strażacy, jak już wspomniałem, nie lubią rutyny, praca na nią nie pozwala, więc można powiedzieć, że tą niechęcią obejmujemy także jadłospis.

Reklama

 

Ktoś pomyśli, że idzie sobie takich „siedmiu wspaniałych” do pracy, rozsiada się w fotelach, jeden czy kilku skrobie marchewkę, ziemniaki, smaży, piecze... Zjedzą, pogadają... Fajna praca...

 

Mam nadzieję, że ten nasz kulinarny zwyczaj nie zmieni ogólnego patrzenia na straż pożarną. Bywa, i to wcale nie tak rzadko, że gotowy już obiad jemy o godzinie 20 czy później, bo alarm odrywa nas od gotowania i jedzenia. Akcje zawsze mają pierwszeństwo, a po ogłoszeniu alarmu mamy minutę na wyjazd z jednostki. Rzuca się więc wszystko i biegnie do wozów. Zatem nawet przy skrobaniu tej marchewki ciągle jesteśmy w stanie intensywnego czuwania.

 

Pytałam już o pierwszą akcję, ale wspomnij też o takiej, którą zapamiętałeś szczególnie. Nie daje spać po nocach, rodzi koszmary...

 

Byłem ratownikiem medycznym w trakcie akcji w lunaparku, gdy zginęło dziecko. I także w tym ubiegłorocznym wypadku na ul Władysława IV, gdy przejechane zostały 2-letnie bliźnięta. Pamiętam też pierwszy wypadek śmiertelny, w którym uczestniczyłem jako strażak. To było w okolicach Wielbarka. Zginął wtedy młody mężczyzna przygnieciony przez samochód, którym jechał. Może te śmiertelne zdarzenia nie powodują już bezsenności, po latach pracy człowiek się uodparnia, bo musi, ale w pamięci zostają i wpływają na własny stosunek ratownika czy strażaka do życia i ludzi.

 

To znaczy?

 

Spotykana niemal na co dzień śmierć i wiele innych, może tylko trochę mniej tragicznych zdarzeń uczy pokory. Przekonuje, jak niepewny jest każdy dzień, dowodzi, że nic nie trwa wiecznie, a życie czy zdrowie można stracić w każdej, zupełnie nieoczekiwanej chwili. Gdy ma się tego świadomość, to każdy miniony dzień, miesiąc czy rok traktuje się jak darowany. I stara się człowiek tak żyć, by tych podarunków było jak najwięcej.

 

Zrobiło się poważnie. To bardzo słuszne i ważne spostrzeżenia, ale idźmy dalej, do tych podarunków od losu. Jakimiś talentami los cię obdarzył? Śpiewasz, tańczysz, malujesz?

 

Tańczyłem. W zespole Anex, prowadzonym przez Andrzeja Maternę. Nie wynikało to z moich upodobań. „Winna” była moja młodsza o dwa lata siostra, która bardzo chciała należeć do tej grupy, chodzić na zajęcia i tańczyć. Chodziła wtedy do szóstej klasy, a ja w ostatniej, ósmej. Mama się zgodziła, ale pod warunkiem, że Ola, czyli ta siostra, przekona mnie, bym też brał w tym udział. Nie poszło jej zbyt łatwo, miałem sporo oporów...

 

Dlaczego?

 

Dla czternastoletniego chłopaka ze wsi tańczenie jest takie... niemęskie. Ale w końcu się zdecydowałem, głównie dlatego, że udało mi się namówić kolegę, byśmy obaj do Szczytna pojechali, do MDK-u i zobaczyli, jak to jest. Pojechaliśmy, zobaczyliśmy... Było fajnie – my dwaj, takie rodzynki i same dziewczyny. Oczywiste więc, że nam się spodobało. Tańczyłem w Anexie aż do matury.

 

A że umiejętności zapewne pozostały, to żona ma z ciebie pociechę podczas np. sylwestrów czy karnawałowych zabaw?

 

Tyle że z udziałem w takich imprezach bywa różnie, bo jak się praktycznie pracuje na dwa etaty, to łatwo nie jest. Ale jak np. zdarzy się być gdzieś na weselu, to jak najbardziej...

 

I wtedy jesteś rozchwytywany przez wszystkie druhny, a żona jest zazdrosna...

 

Raczej staram się tańczyć z żoną. Wolę nie sprawdzać czy jest zazdrosna. Chociaż chyba nie jest, bo z panną młodą, rzecz jasna, zatańczyć trzeba i Ania nie ma nic przeciwko.

 

Coś jeszcze robicie wspólnie, oczywiście poza małżeńskimi standardami?

 

W standardzie, to oboje zajmujemy się domem, wychowywaniem dzieci. Ja jestem raczej domatorem, ale Ania to ruchliwa osóbka. Zatem prawie co roku udaje jej się namówić mnie na urlopowy wyjazd, najczęściej całą rodziną nad morze. No, właściwie nie całą. Pies zostaje u teściów pod opieką.

 

W tym roku jakieś plany wakacyjne już są?

 

Na razie nie. Nie wiemy, czy sytuacja pozwoli, by na urlop gdzieś wyjechać. Ale oczywiście, bardzo byśmy chcieli...

 

I może nawet bez dzieci...

 

Chyba się nie uda. Bez nich to może, może kiedyś, ale na bardzo krótko. Na dłużej to one nas nie puszczą. I, oczywiście, ja je rozumiem. Moje rozliczne zajęcia, praca w straży i w pogotowiu, wielogodzinne służby i dyżury w różnych godzinach powodują, że moje dzieci mają mnie dla siebie za mało, a ja mam za mało ich. Fajnie byłoby od nich odsapnąć, szczególnie żonie, bo ona poświęca im znacznie więcej czasu, ale chyba to się tylko tak mówi... Bo to właśnie z dziećmi, żoną, rodziną najsilniej odczuwam radość z tych wspomnianych wcześniej darów losu. Każda spędzona z nimi chwila to prezent. A czy ktoś chciałby rezygnować z prezentów?



Komentarze do artykułu

Tomasz

Równy gość!

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama