Wtorek, 19 Marca
Imieniny: Aleksandryny, Józefa, Nicety -

Reklama


Reklama

Wiesław Szubka – samorządowiec z 30-letnim stażem (rozmowa)


Pan Wiesław to postać znana w Pasymiu i w powiecie. Znaczną część swojego zawodowego życia poświęcił właśnie powiatowi i gminie. Z wiosną zamierza już rozstać się z pracą, ale nie z Pasymiem. Jak stał się mieszkańcem Ziemi Pasymskiej? Jak postrzega czas przed i po transformacji ustrojowej? O tym, między innymi, rozmawiamy.


  • Data:

Nie jesteś rodowitym pasymianinem?

 

Nie. Pochodzę z Łodzi, chociaż urodziłem się w Stargardzie Szczecińskim (obecnie już bez Szczecińskiego). Rodzice przenieśli się do Łodzi, gdy miałem siedem lat. Mama chorowała na płuca i lekarze zalecili zmianę klimatu: z morskiego na bardziej kontynentalny. Rodzice razem z dziadkiem ze strony mamy, który mieszkał w okolicy Stargardu, postanowili wspólnie kupić dom właśnie w Łodzi.

 

Czyli rodzice pochodzą ze Stargardu?

 

Nie. Jedno z okolic Kutna, drugie – z okolic Piotrkowa. Można by więc chyba przyjąć, że powrót akurat do Łodzi był niejako powrotem do korzeni. Poznali się jednak na Pomorzu, dokładnie – w Gogolewie nieopodal Stargardu, gdzie mieszkała mama. Ojciec natomiast pojechał tam w ramach powojennych przesiedleń, bo otrzymał przydział na ziemię. Był wziętym, młodym rolnikiem, na tamte czasy nawet wykształconym, bo udało mu się ukończyć całe siedem klas. A to nie było dane każdemu. Był też aktywny społecznie, jakiś czas był nawet sekretarzem gromady, czyli dzisiejszej gminy, chociaż terytorialnie te gromady były od gmin nieco mniejsze. Taką gromadą był na przykład kiedyś Grom. Może to więc rodzinna tradycja, że też pracuję w tych najbardziej podstawowych strukturach, bo gminnej władzy.

 

Ale w Łodzi już tata nie mógł być rolnikiem...

 

Nie. Został zawodowym strażakiem, a że ja też jestem członkiem pasymskiej OSP, to i tu można by się jakichś tradycji rodzinnych doszukać. Z nieznanych mi powodów odszedł jednak ze straży i został taksówkarzem. Może lepiej zarabiał? Trudno mi powiedzieć, ale mógłby to być argument, bo było nas w domu troje dzieci, a więc i potrzeby niemałe.

 

Rodzeństwo młodsze czy starsze?

 

Ja najstarszy. Później brat i najmłodsza siostra. Przez siostrę zresztą jakiś czas mieszkałem bez rodziców, a z dziadkami w tejże Łodzi. Żeby nie „mieszać” ze szkołami. Rodzice dojechali kilka miesięcy później, kiedy siostra już się urodziła i nieco urosła.

 

A kiedy i skąd Mazury, Pasym?

 

Najpierw jeszcze w Łodzi Technikum Budowlane i tam też rozpocząłem karierę zawodową, którą zaczynałem jako robotnik na budowach. Szkoła szkołą – a doświadczenie trzeba było najpierw zdobyć. Półtora roku machałem łopatą, pracowałem jako betoniarz, murarz, zbrojarz... Później już piastowałem różne kierownicze funkcje. W Łodzi się ożeniłem i – niestety – rozwiodłem. Z drugą żoną zaczęliśmy szukać swojego, innego miejsca i padło na Pasym.

 

Dlaczego?

 

Przez jakiś czas przyjeżdżaliśmy do Szczytna i w okolice na urlopy. Żona miała sporo rodziny, którą los powojenny rozrzucił po całym kraju. Tu mieszkali siostra i brat teściowej. Ich właśnie odwiedzaliśmy. Podczas któregoś z urlopów, pamiętam, z dalekim powinowatym staliśmy sobie po kolana w jeziornej wodzie... Słoneczko, rybki... A on mnie pyta, czy nie chciałbym się przenieść i pracować w Szczytnie, bo tu w urzędzie potrzebny był inspektor nadzoru budowlanego. Zapewniał też, że otrzymamy mieszkanie, a na tym nam najbardziej zależało. Zanim podjąłem decyzję zadzwonił, że to jest nieaktualne, bo miejsce zajęte, ale że jest odpowiednia praca niedaleko Szczytna, jakieś 20 kilometrów. Nawet mi wtedy nazwy miejscowości nie podał. Cyrklem na mapie mierzyłem, gdzie by to mogło być...

 

I wytypowałeś Pasym?

 

W ogóle. Ciągle nie miałem pojęcia, gdzie miałbym osiąść. Dopiero gdy mnie umówił na rozmowę z naczelnikiem gminy, to się dowiedziałem, że chodzi o Pasym. Już podczas tej pierwszej wizyty, jesienią 1985 roku, miejscowość mi się spodobała. Blok, w którym gwarantowano mi mieszkanie, jeszcze się budował. Naczelnikiem gminy był wtedy Kazimierz Oleszkiewicz, z którym później pracowałem wiele, wiele lat albo „wymienialiśmy się” funkcjami tak w Pasymiu, jak i w Szczytnie. Powiedział mi wówczas, że jeszcze parę kwestii musi załatwić i ewentualnie zadzwoni. Zadzwonił – i tak pojawiłem się w Pasymiu. Później się dowiedziałem, że te „parę kwestii” to był uzyskanie aprobaty na moje zatrudnienie od organów partyjnych i związkowych. Na dobre osiedliłem się w Pasymiu wiosną 1986 roku.


Reklama

 

Czyli krótko przed zmianami ustrojowymi...

 

Tych nie mogłem przewidzieć. One jednak wprowadzały sporo zmian w moje zawodowe życie. Najpierw taką, że w 1990 roku tworzono urzędy rejonowe, które były lokalnymi „filiami” administracji rządowej i ściągano tam urzędników z gmin. Kierownikiem tego urzędu był wówczas Kacper Zimny. Pamiętam, jak mówił: „Pieniądze to za duże nie są (a wtedy już wynagrodzenia szły w miliony, tyle miałem w Pasymiu), ale jakie stanowisko! Jaki prestiż! I zatrudnił mnie płacąc bodaj 720 czy 750 tysięcy, czyli sporo mniej niż zarabiałem dotychczas. Pracowałem tam krótko i przeszedłem do przejętego przez samorząd Szczytna Miejskiego Zespołu Usług Projektowych, bo takie usługi dla ludności samorząd wtedy świadczył. Jednocześnie byłem też kierownikiem Gospodarstwa Pomocniczego w tymże Urzędzie Miejskim. To było za czasów pierwszej kadencji burmistrza Bielinowicza. Zastępcą burmistrza był wtedy Kazimierz Oleszkiewicz, więc znów razem pracowaliśmy. I tę funkcję pełniłem do 1996 roku.

 

A później?

 

Później zaczęli przyjeżdżać ludzie z Pasymia i namawiali mnie na objęcie funkcji sekretarza gminy. Ówczesny człowiek, który tę funkcję pełnił, awansował i rozpoczął pracę w NIK-u. Zgodziłem się i wróciłem do Pasymia.

 

Ale przyszedł czas kolejnego powrotu do Szczytna...

 

To było już po przegranych wyborach burmistrza Nosowicza. Kadencję wcześniej utworzone zostały powiaty, a ja uzyskałem mandat powiatowego radnego. W 2002 roku starostą został Andrzej Kijewski, a ja – wicestarostą, więc znów dojeżdżałem do pracy w Szczytnie. W tym czasie na stanowisku sekretarza gminy Pasym zastąpił mnie Kazimierz Oleszkiewicz, którego z kolei ja zastąpiłem właśnie na fotelu wicestarosty. Po upływie czterech lat i zmianie na stanowisku starosty, wróciłem do Pasymia, gdzie zostałem kierownikiem referatu rozwoju gminy. Ale nie tak od razu. Musiałem się zarejestrować w urzędzie pracy jako bezrobotny jednego dnia, a drugiego już byłem tym kierownikiem. Chodziło o to, że gmina wtedy była w fatalnym stanie finansowym, liczył się każdy grosz, w tym nawet częściowa refundacja wynagrodzenia dla kierownika, czyli mnie. I już więcej między miastami nie jeździłem, tyle że awansowałem. Znów zostałem sekretarzem gminy. Kolejnych zmian nie przewiduję, bo wybieram się już na emeryturę.

 

Imponujący slalom po samorządach i stanowiskach. Można by rzec, że jesteś znaną osobistością...

 

Jeśli chodzi o samorządy, to dostrzegam, że mieszkańcy na wice większej uwagi nie zwracają. Szefów: starostów, burmistrzów czy wójtów, pamięta się lepiej. Druga rzecz, że jakoś nigdy nie miałem natury celebryty i nie pchałem się na afisz czy przed obiektywy. Pamiętam scenkę z czasu którychś tam wyborów. Startowałem do Rady Powiatu, gdy byłem sekretarzem i jednocześnie wiceburmistrzem Pasymia. Z jakiegoś tam powodu wiozłem do Pasymia mieszkańca Gromu. Korzystając z okazji, podczas rozmowy, poprosiłem, by na mnie zagłosował. A on na to: „A kto pan jest?”

 

A jesteś skłonny porównać samorządy?

 

Samych samorządów nie. Jeśli chodzi o pracę, chyba najlepiej wspominam czas starostwa, może z tego powodu, że to, co robiłem, miało znaczenie dla większej liczby ludzi. Z kolei praca sekretarza gminy czy powiatu, to raczej takie... szare zajęcie. Pracy jest sporo, ale mieszkańcy efektów za bardzo nie kojarzą.

 

To może kogo z dotychczasowych szefów najbardziej cenisz?

 

Bardzo dobrze pracowało mi się z Wiesławem Nosowiczem, kiedy był wójtem, a później burmistrzem Pasymia. Może dlatego, że dla nas obu były to początki samorządności i wszyscy się tego uczyli. Ale o ile ja miałem już wcześniej do czynienia z administracją, to Wiesiek w ogóle. Mimo to naprawdę sobie dobrze radził. Chwytał w lot jakieś prawne niuanse, uczył się błyskawicznie nowej funkcji i wszystkiego, co się z nią wiązało. Cenię też Bernarda Miusa, a właściwie – jestem mu wdzięczny. Zmusił mnie do ukończenia studiów, co uczyniłem i w końcu nie byłem już technikiem, a zostałem inżynierem. No i rzecz jasna, dobrze mi się współpracuje z obecnym burmistrzem.

Reklama

 

Wybierasz się powoli na emeryturę. Masz jakieś plany?

 

Mam zamiar trochę podróżować. Nie to, że nigdzie nie byłem, ale jest jeszcze wiele miejsc, które chciałbym zobaczyć. Na początek w kraju. Na przykład Kraków. Może wstyd się przyznać, ale nie znam tej naszej sławnej, dawnej stolicy. Owszem, byłem na wycieczce, nawet na Wawelu, ale jeszcze w czasach szkolnych, więc niewiele pamiętam. I to chciałbym nadrobić. Nie korzystam z nawigacji samochodowej, bo jadąc gdziekolwiek staram się po prostu zapamiętać trasę, a tę wcześniej wyznaczam sobie na mapie. Często, gdy mnie coś zainteresuje, czytam informacje o miejscowościach, które będę mijał, przez które przejeżdżał i liczę na to, że ciekawsze, wskazane w opisach miejsca uda mi się obejrzeć. Zwykle jednak się nie udaje – brak czasu. Mam więc nadzieję, że już na emeryturze ten czas znajdę.

 

Jakieś hobby, szczególne zainteresowania, poza podróżowaniem, którym będziesz mógł się teraz poświęcać?

 

Hm... Znaczków nie zbieram, monet też nie – chyba że na koncie. Na pewno mam do nadrobienia sporo zaległości w literaturze. Preferuję literaturę faktu, a ostatnio wciągnęła mnie też najstarsza historia Polski, a właściwie Polan i innych plemion, bo chodzi o czasy jeszcze sprzed panowania Piastów, ale i ich początki. Przyznam, że do tej części naszych dziejów skłoniła mnie też lektura, cykl „Dagome iudex” Zbigniewa Nienackiego.

 

Bardziej cię więc interesuje zamierzchła historia niż teraźniejszość i przyszłość?

 

Bez przesady. Teraźniejszością żyjemy na co dzień i nic nas od tego nie uwolni. Przyszłości już za wielkiej przed sobą nie mam, chociaż z konieczności i przyczyn pragmatycznych, w które nie będę się wdawał, muszę jeszcze żyć co najmniej dwadzieścia lat. I zamierzam. Nawet więcej. Jeszcze mam tak wiele do zobaczenia, tak wiele do przeczytania, tak wiele do poznania... Nie sądzę, bym się nudził, a wychodzę z założenia, że długowieczni emeryci to ci właśnie, których życie nie znudziło, a wciąż ma wiele tajemnic. I frajdą jest ich ciągłe odkrywanie.

 

Gdybyś miał wybierać, zmieniłbyś swoje życie samorządowca na inne?

 

Raczej nie. Niektórzy mówią o mnie złośliwie „wiecznie drugi”, ale nie uważam tego za wadę. Myślę, że do wielu przedsięwzięć się przyczyniłem, służyłem szefom swoją wiedzą, doświadczeniem i radą, z których często korzystali. Raczej czuję się usatysfakcjonowany, bo uważam, że moja aktywność zawodowa przekładała się i przekłada na konkret. Jedni lubią być na świeczniku, inni lubią tworzyć te świeczniki, budować. Każdy, kto ma w domu świecznik wie, że on jest trwały, a świeczki trzeba często wymieniać.



Komentarze do artykułu

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama