Czwartek, 18 Kwiecień
Imieniny: Apoloniusza, Bogusławy, Gościsławy -

Reklama


Reklama

Wielbark stoi grzybami i... Elżbietą Łapińską (zdjęcia)


Za nami kolejne „Grzybowanie” - jedna z większych i najlepszych powiatowych imprez. Wielbark zawdzięcza ją Stowarzyszeniu Miłośników Ziemi Wielbarskiej, a twórczą „głową” tej organizacji jest Elżbieta Łapińska. Dzisiejsza aktywność i pogoda ducha pani prezes jest godna pozazdroszczenia i naśladowania tym bardziej, że jej los i całej rodziny różnie się układał, nie zawsze szczęśliwie. To wcale niełatwa sztuka czerpać radość i zadowolenie z tego, czym los obdarza oraz nie poddawać się smutkom, których ten los nie skąpi. Z tej naturalnej, ludzkiej „walki” z losem pani Ela od lat wychodzi zwycięsko.


  • Data:

Już wiem, że pochodzi pani z Wielbarka...

 

Tak. Chociaż urodziłam się w Opaleńcu, gdzie mieszkali moi dziadkowie. Zarówno ze strony mamy, jak i taty. Tak się złożyło, że rodzice taty po wojnie przenieśli się właśnie do Opaleńca, gdzie tata ich odnalazł, gdy wrócił z robót przymusowych. Rodzice poznali się w Opaleńcu i tu początkowo mieszkali, ale już ze dwa lata po ślubie, w 1949 roku, przenieśli się do Wielbarka. A ja się urodziłam dwa lata po tej przeprowadzce. Nie były to czasy sprzyjające małżeństwom mieszanym. Bo mama była ewangeliczką, a tata katolikiem. Obie rodziny nie bardzo chciały się zgodzić na ten związek. Rodzice w tajemnicy pojechali do Wielbarka i tam wzięli ślub cywilny. Jej mama, a moja babcia dowiedziała się o tym od sąsiadki. Z miotłą w ręku wygnała córkę z domu. Ale rodziny pogodziły się z faktami i wszystko się naprawiło, jak na świat zaczęły przychodzić dzieci. U mnie było podobnie: też ewangeliczka z katolikiem, ale już bez takich „przygód”.

 

 

 

 

 

Miała pani przerwę w tym wielbarskim pobycie...

 

Tak, ale dużo później. Najpierw się wyedukowałam, skończyłam szkołę gastronomiczną w Nidzicy, a w Wielbarku, w istniejącej wówczas gospodzie „Pod Basztą”, odbyłam staż i praktykę i początkowo pracowałam. Ale w 1971 roku wyszłam za mąż i – jak wielu ówczesnych mieszkańców biedniutkich Mazur – wyjechaliśmy na Śląsk, dokładnie na Dolny Śląsk, do Lubina – za pracą i chlebem. Tam mąż pracował w kopalni miedzi, a ja pozostałam wierna swoim kwalifikacjom. Przez kolejne dwadzieścia lat lat kierowałam stołówkami pracowniczymi, a to w kopalni, a to w szpitalu.

 

I pewnie jak to często z górnikami bywa, na emeryturze zaczynają cenić Mazury i wracają.

 

A nieprawda. My wróciliśmy wcześniej, kiedy nie byliśmy jeszcze emerytami. Dokładnie przyjechaliśmy z powrotem do Wielbarka w 1991 roku. To czas różnych przemian, które i nas dotknęły. Mąż najpierw wyjechał do Kanady na pół roku. Potem wrócił do kopalni, ale na dwa tygodnie. W tym czasie moi bracia wyjechali do Niemiec na pochodzenie...

 

 

 

Co to znaczy?

 

Moja mama była Mazurką. W 1944 uciekali z Opaleńca, dotarli do Pasymia. Zatrzymali się w gospodarstwie rolnym niedaleko przejazdu kolejowego i tak przetrwali rok. To były właściwie same kobiety: moja babcia, mama i jedna z ciotek. Dziadek i trzej wujowie zostali wcieleni do niemieckiego wojska. Po wojnie wrócił tylko dziadek. Jeden z wujów został zastrzelony w Rydze, drugi był w niewoli we Francji, trzeci dotarł w pobliże Augsburga, tam się ożenił i pozostał. Z racji tego pochodzenia właśnie moi bracia wyjechali do Niemiec.

 

Byli pierwszymi emigrantami?

 

Nie. Wcześniej, w 1965 roku, wyjechali dziadkowie. Chcieli dołączyć do ocalałych z wojny synów. Długo nie dostawali pozwolenia na ten wyjazd, bo dziadek nie był ulubieńcem ówczesnych władz. W Opaleńcu miał ponad 300 hektarów ziemi i żwirownię. W ramach powojennej parcelacji zostawiono mu z tego majątku 52 ha. Ale i tak był nazbyt zasobny, więc też był wrogiem klasowym. Po wielu pismach, prośbach, podaniach przyjechała do Opaleńca jakaś komisja, coś posprawdzali i w końcu dziadkowie zgodę na ten wyjazd dostali, ale mogli ze sobą zabrać tylko niewielką część tego, co posiadali. Resztę musieli rozdać lub zostawić. W każdym razie ta rodzinna migracja zaczęła się wcześniej.


Reklama

 

Wróćmy zatem na Śląsk. Czemu mąż wrócił do kopalni tylko na dwa tygodnie?

 

Bo moi bracia, którzy już byli w Niemczech namawiali i nas do wyjazdu. Nie bardzo chcieliśmy, więc mąż pojechał tam, żeby się przekonać jak jest. Pracował u jakiegoś gospodarza, który miał ogromną liczbę stawów rybnych. Był tam z pół roku. Wrócił i akurat tuż po podróży w jego kopalni zdarzył się wypadek. Zginęli jego koledzy. To „obrzydziło” nam Śląsk. Dowiedzieliśmy się o tym, że w Wielbarku jest dom do kupienia i się długo nie zastanawialiśmy. Kupiliśmy, wróciliśmy i mieszkamy tu do dziś.

 

 

 

 

Niemieckie czy raczej mazurskie korzenie w powojennym Wielbarku, „opanowanym” przez ludność kurpiowską... To nie mogło być tylko miłe i przyjemne.

 

I nie było. Na drzwiach naszego domu często malowano swastyki, wyzywano. Tata był „ważną figurą”, bo był sekretarzem w gminie, ale i tak nie skąpiono nam szykan. Niestety, nie zawsze było przyjemnie. Kiedy moi rodzice brali ślub w obrządku katolickim mama – ewangeliczka – deklarowała, że dzieci będą wychowywane w wierze katolickiej. Różnie z tym było. Było nas, dzieci, sześcioro. Na przykład kiedy chrzczona była najmłodsza siostra, to z nią i starszy, już pięcioletni brat. Niektórzy ten chrzest odbyli już jako dorośli, gdy się żenili. Ja nie poszłam o czasie do komunii razem z koleżankami i kolegami z klasy. Sporo wyzwisk mnie wtedy spotkało. Poszłam do księdza i „załatwiłam” sobie tę komunię w kolejnym roku. Dziś czasy się zupełnie zmieniły. Czasem jeszcze ktoś z mojego pokolenia rzuci na ulicy „guten tag” zamiast „dzień dobry”, ale nie traktuję tego jako jakiejś przykrości. A młodsze pokolenia w ogóle nie zwracają na to uwagi. Powiedziałabym nawet, że to moje niemieckie pochodzenie, wiedza o tradycjach i kulturze mazurskiej przekazana przez mamę, dziś mi dobrze służy.

 

 

 

W jaki sposób?

 

Głównie finansowy, korzystny dla stowarzyszenia, którym kieruję od jedenastu lat, czyli Stowarzyszenia Miłośników Ziemi Wielbarskiej. Piszemy bardzo dużo projektów do różnych programów unijnych. Są to projekty, które głównie lub w dużej mierze dotyczą właśnie lokalnej historii, kultury, tradycji. A nie da się przemilczeć, że ta wielbarska tradycja sięga czasów mazurskich, pruskich. I to wszystko, czego mnie mama nauczyła, dziś mogę w tych projektach ujmować, by to pokazać, zachować od zapomnienia. Na przykład realizujemy taki jeden projekt z Michałem Denesiukiem, z którym od lat współpracujemy przy organizacji wielbarskiego święta grzybów. Efektem tego projektu ma być książka kucharska, zawierająca 50 przepisów potraw nagrodzonych podczas naszych konkursów. Te przepisy będą też uzupełnione notkami biograficznymi i fotkami osób, które daną potrawę na konkurs przygotowała, różnymi ciekawostkami.

 

To dzięki tym projektom coraz bardziej sławne wielbarskie „Grzybowanie” z roku na rok rośnie w siłę i dostatek?

Reklama

 

Dokładnie tak. Część niezbędnych środków uzyskujemy właśnie z projektów, ale nie brakuje też ludzi dobrej woli czyli sponsorów. Staramy się, jak możemy. Nie mówię w liczbie mnogiej na wyrost, bo w stowarzyszeniu mamy naprawdę dużo osób dysponujących energią, a jednocześnie – powiedziałabym – możliwościami z racji pełnionych funkcji zawodowych czy społecznych. Ale nie tylko „Grzybowanie” Wielbark zawdzięcza naszemu stowarzyszeniu. Przecież to nasz wniosek zapoczątkował starania o przywrócenie praw miejskich, co formalnie już zostało przyklepane.

 

 

 

 

Skąd ta myśl?

 

Ona w stowarzyszeniu pojawiała się już od dawna, od czasu, gdy Wielbark zaczął się rozwijać. Zależało nam na tym, by temu rozwojowi towarzyszył też splendor. W lokalnej legendzie podawano, że tuż po wojnie, kiedy rozważano czy i które dawne miasteczka powinny nimi zostać, wystąpił „konflikt” pomiędzy Wielbarkiem a Chorzelami. Bo albo jedno, albo drugie. I wieść gminna niosła wtedy, że ci z Chorzel dali o skrzynkę wódki więcej. Ale to nieprawda. Trzeba pamiętać, że Wielbark był zniszczony i jako poniemiecka miejscowość, podobnie jak i wiele innych, zasiedlony przez rolniczą ludność napływową z Mazowsza. I im wtedy było wszystko jedno, czy miasto czy wioska, a że w większości byli to rolnicy, więc Wielbark tą wioską został na wiele dziesięcioleci. A teraz odzyska swoje szlachetniejsze miano.

 

Skąd w pani tyle aktywności i chęci do społecznej działalności?

 

To chyba kwestia genów i wychowania. Tata był zawsze bardzo społecznie aktywny. Od mamy natomiast przejęłam coś, co moi znajomi nazywają otwartością na ludzi. Skłamałabym mówiąc, że życie było nieustannie dla mnie łaskawe. Na przykład, niestety, nie mam dzieci. Swoich mieć nie mogłam, nie udało się nam z adopcją. Ale mam za to naprawdę najlepszego męża na świecie. Już niedługo będziemy świętować złote gody, a ja nie pamiętam, by zdarzył się chociaż jeden dzień, gdy byliśmy skłóceni, byśmy nie rozmawiali ze sobą, by pojawiły się jakieś konflikty. Pod tym względem więc los się do mnie na pewno uśmiechnął. Wychowałam się w Wielbarku, tu wróciłam, tu mieszkam. Tu mam dom, rodzinę, znajomych, przyjaciół. Tak wiele Wielbarkowi zawdzięczam, że byłoby niegodziwością nie odwdzięczać się. Dlatego działam. Bo dla Wielbarka warto. I dla ludzi. I dla siebie... Aktywność i energia, gdy się je przekazuje innym, jakby podwójnie wracają do człowieka. I dzięki temu mam ciągle tej energii i chęci więcej, a lat... jakby mniej!

 



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama