Wtorek, 16 Kwiecień
Imieniny: Bernarda, Biruty, Erwina -

Reklama


Reklama

Szacunek dla innych – recepta na kochające wnuki pani Marii (zdjęcia)


Gdyby emeryturę przyznawano za czas mieszkania w Szczytnie, Maria Kobiałek mogłaby już składać dokumenty do ZUS. Ale tenże ZUS uwzględnia lata pracy, a tych też wystarczyło i to z nawiązką, bo pani Marii zaliczono tych lat aż 51. Przyjechała do Szczytna we wrześniu 1958 z miejscowości Lipa nieopodal Przasnysza. Jak każdy człowiek, który zwyczajnie, spokojnie sobie żył i pracował, raz szczęśliwiej, raz mniej – pani Maria jest historią, teraźniejszością i przyszłością. Historią swoich Kurpiów i Szczytna, teraźniejszością... swoich Kurpiów i Szczytna oraz przyszłością swoją i tych wszystkich, którzy na życiowych doświadczeniach seniorów powinni się swojego życia uczyć.

 

 

 

 

 


  • Data:

Lipa to fajna nazwa miejscowości. Rosło tam dużo tych drzew?

 

Mnóstwo. Praktycznie rosła co najmniej jedna w każdej posesji. Na naszym podwórku też była, ogromna. Siadywaliśmy tam całą rodziną. Dziś w naszym kurpiowskim, rodzinnym domu mieszka najmłodsza z moich sióstr, a z lipy... z lipy został tylko pień. Niestety, spróchniała całkiem i trzeba było ją ściąć. Była piękna, rozłożysta w 1998 roku, kiedy jeszcze mama żyła, ale mama zmarła, a lipa zmarniała. Nie wiem, czy jedno z drugim ma związek. Ale żal mi tej lipy bardzo, bo wystarczyło dotknąć kory, a wracały wspomnienia, całe dzieciństwo...

 

 

 

 

Rodzina w tej Lipie mieszkała od dawna?

 

Od pokoleń. W drewnianej chacie najpierw dziadkowie, później moi rodzice, a i ja jako dziecko też jeszcze właściwie pod strzechą. Dziś w tym drewnianym wciąż domu mieszka siostra. Oczywiście dom jest wewnątrz unowocześniony, ze wszystkimi wygodami, ale na zewnątrz... to wciąż ta sama, rodzinna chata.

 

Niesamowite! Aż trudno uwierzyć. Dziś przecież „muszą” być wielkie wille...

 

Jak widać, nie muszą. To takie może kurpiowskie, ale my mamy ogromny szacunek do korzeni, do tradycji, do rodziny... Oczywiście, ludzkie losy różnie się układają, ale na szczęście w naszej rodzinie jesteśmy wszystkie bardzo zżyte...

 

 

 

 

Wszystkie?

 

Bo było nas w domu aż siedem, same dziewczyny. Jako dorosłe prawie wszystkie mieszkałyśmy na tutejszym pograniczu: w większości w Szczytnie. Tylko jedna pojechała aż za Wrocław. W ostatnich latach dwie siostry emigrowały za ocean. Cóż, względy rodzinne. Jedna, niestety, kilka miesięcy temu opuściła nas na zawsze. Smutno, żal..., ale i tak wciąż czujemy, że jesteśmy razem, nawet jeśli daleko od siebie.

 

Takie silne więzi rodzinne rodzą się w domu? Od dziadków? Od rodziców?

 

Różnica wieku między nami wynosi średnio 3-4 lata. W każdą z nas, od najmłodszych lat, matka wpajała odpowiedzialność za siostry, obowiązek opieki i pomocy, i szacunku dla innego człowieka. Nie do pomyślenia było, by którakolwiek w jakiś opryskliwy sposób odezwała się do dorosłego. Naganne były też inne zachowania i tego bardzo przestrzegano. Mama rządziła domem, była bardziej surowa, pryncypialna. Tata był łagodniejszy. Był rolnikiem, jak jego rodzice, na tych samych kilku hektarach.


Reklama

 

Ale przeżył też wojnę. Ta nie wszystkim pozwoliła spokojnie żyć.

 

Tacie też nie. Był w armii, brał udział w walkach, ale do wojska był powołany wcześniej. Już w 1936 roku służył w Toruniu, w kawalerii. Do dziś mam wśród rodzinnych pamiątek i jego wojskową pamiątkę z jednostki. To nie były łatwe lata i dla mamy, która wtedy została sama dziećmi. Dobrze, że wtedy jeszcze nie było nas aż siedem. Młodsze siostry rodziły się już po wojnie.

 

 

 

 

Skąd Szczytno?

 

Można powiedzieć, że stało na drodze między moją Lipą a Elblągiem. W tym mieście chodziłam do szkoły. Do Technikum Torfowego.

 

Było coś takiego?

 

Było. Modne w naszej wsi dzięki kuzynowi kuzynki, który w Elblągu mieszkał. Zachwalał tę szkołę i z Lipy kilka osób zdecydowało się na ten kierunek edukacji. Wśród nich i ja. Cztery lata mieszkałam w internacie, do którego trzeba było jechać z własną poduszką i pierzyną. Dawne, siermiężne czasy, ale miały swój urok. Uczyliśmy się tego, jak torf wydobywać, jak go przerabiać, jak go wykorzystywać. Wspomnienie! Dziś to już nawet niewielu ludzi pewnie pamięta o przeciwrakowym preparacie torfowym profesora Tołpy, a o gospodarczym wykorzystaniu torfu pewnie w ogóle się już nie mówi. Ale ja swojej tej technicznej wiedzy też nie wykorzystałam.

 

Dlaczego?

 

Gdy skończyłam szkołę jedna z moich sióstr mieszkała w Rudce. Przyjechałam tu do niej. Podjęłam pracę w Lenpolu. Po pół roku zostałam zatrudniona w ratuszu i kolejne pół wieku zajmowałam się cyferkami, które przypisywano szczycieńskiej oświacie. Zaczęłam jako praktykantka. Po roku trzeba było zdać egzamin w urzędzie wojewódzkim. Taki – powiedziałabym – egzamin urzędniczy. I dopiero jak go zaliczyłam, to zostałam zatrudniona na stałe, jako młodsza księgowa.

 

I ta oświata bardzo się zmieniała...

 

To w księgowości też było widać. Na przykład, gdy zaczynałam, to wszystkie, ale to wszystkie placówki w Szczytnie podlegały miastu, poza żłobkami, bo one były traktowane jako placówki zdrowia. Później naszą oświatową księgowość podzielono, powstał rejonowy (dziś powiedzielibyśmy – powiatowy) zespół ekonomiczno-administracyjny, który obsługiwał placówki we wszystkich gminach poza Rozogami, które wtedy już weszły w skład województwa ostrołęckiego. Przeszłam na emeryturę w 87 roku, krótko przed kolejnymi zmianami, także ustrojowymi. Ale jeszcze i tak pracowałam na pół etatu w przedszkolu przy ul. Konopnickiej, gdzie prowadziłam księgowość, bo po kolejnych zmianach, każda placówka zrobiła się samodzielna. Na moje szczęście cyfr te reformy tak bardzo nie dotyczyły. Co najwyżej pieniędzy, opisywanych tych cyframi, było za mało. Zawsze! Czy w starym, czy nowym ustroju, czy w gminie czy w powiecie, nie pamiętam, żeby kiedykolwiek w oświacie nie narzekano na to, że pieniędzy jest za mało. Tak całkiem, prawdziwie na emeryturze jestem właściwie dopiero od ośmiu lat.

Reklama

 

 

 

 

I zaczęła pani śpiewać w „Wystku”?

 

Ach nie, śpiewałam od dziecka, zawsze to lubiłam. Nawet w Szczytnie w kościelnym chórze, a w „Wystku” jestem już blisko 20 lat. Zespół dziś jest dla mnie jak rodzina, przynajmniej są blisko.

 

A dzieci?

 

Dwie córki. Jedna w Zabrzu, druga w Niemczech. Pięcioro wnucząt, już dorosłych i troje prawnucząt. Są daleko, ale – co bardzo mnie cieszy i z czego jestem naprawdę dumna – te więzi rodzinne, szacunek do bliskich, jaki we mnie wpoiła mama, tkwią z taką samą mocą w moich córkach, wnukach i prawnukach. Mamy bardzo bliski kontakt. Kiedy trochę się pochorowałam, wnuk z Niemiec przyjechał do Szczytna by mi pomóc, opiekował się, jeździliśmy do lekarza. To są cudowni, wspaniali młodzi ludzie, którzy codziennie, naprawdę codziennie do mnie dzwonią. Specjalnie mi w komórce zainstalowali „ustrojstwo”, dzięki któremu możemy i rozmawiać, i się widzieć. „Wystek” - to moja przyszywana rodzina, przyjaciele. Wnuki – to cały mój świat. I naprawdę, naprawdę każdemu życzę, by miał takie dzieci i takie wnuki. I wcale nie jest to tak bardzo trudne. Wystarczy dzieci nauczyć szacunku do ludzi.



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama