Piątek, 19 Kwiecień
Imieniny: Alfa, Leonii, Tytusa -

Reklama


Reklama

Sołtys Łatanej Wielkiej – Aneta Krzyszkowska (zdjęcia)


Urodziła się w Kołobrzegu, wychowała w Warszawie i wraz z rodziną zamieszkała na Mazurach, a konkretnie w Łatanej Wielkiej, rozległej miejscowości położonej w południowej części gminy Wielbark. Na pytanie dlaczego przeniosła się ze stolicy na wieś, z której młodzi ludzie najczęściej uciekają w poszukiwaniu pracy i rozwoju, krótko i rzeczowo odpowiada: - Bo pokochałam Mazury, a Łatana w sposób wyjątkowy zapewnia mi wyciszenie i ukojenie. To jest najpiękniejsze miejsce na świecie!


  • Data:

Aneta Krzyszkowska urodziła się w Kołobrzegu, ale rodzice ze względu na moją chorobę musieli przenieść się do Warszawy, ponieważ to ułatwiało wizyty u specjalistów. Zamieszkali na warszawskim Bemowie. Ojciec pani Anety był wojskowym i pochodził spod Łodzi, natomiast mama ze Śląska. Poznali się w Kołobrzegu podczas pobytu mamy w sanatorium. Aneta była ich pierwszym dzieckiem, kilka lat później urodziła się jej siostra.

 

 

Po ukończeniu w Warszawie szkoły podstawowej, pani Aneta kontynuowała naukę w liceum ogólnokształcącym.

 

- Po maturze studiowałam animację społeczno-kulturalną na Uniwersytecie Warszawskim, a następnie pedagogikę specjalną na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Niestety, ale nie mam tytułów naukowych, ponieważ nie obroniłam prac licencjackich. Pierwszy kierunek studiowałam na studiach dziennych, a drugi na zaocznych.

 

 

Gdy była dzieckiem, ojciec zapisywał ją w Warszawie na różnego rodzaju zajęcia pozalekcyjne po to, aby jak mówił - pokazać jej różne drogi, dając jej szansę wyboru takiej drogi życiowej, jaka będzie jej najbardziej odpowiadać. I choć zmarł, gdy miała zaledwie 9 lat, to jego starania nie poszły na marne. - Spodobała mi się sztuka teatralna i w takiej grupie pozostałam. Było to w drugiej klasie szkoły podstawowej.

 

 

Przygoda z teatrem w Bemowskim Dom Kultury trwała aż do klasy maturalnej – wspomina pani Aneta i z dumą podkreśla, że jako młodziutka aktorka zdobyła jedno z najważniejszych dla niej wyróżnień - Nagrodę Zamkową, którą otrzymała za monodram. - Pamiętam zajęcia z dykcji, które prowadziła pani Ewa. Uczyła nas poprawnej wymowy i pomogła wielu dzieciom, może nawet lepiej niż logopeda. Ćwiczyliśmy tę dykcję trzymając landrynki w ustach i to była dodatkowa przyjemność z tych zajęć – opowiada ze śmiechem. Szczególnie utkwiła jej w pamięci jedna ze sztuk, gdy wraz z koleżanką wcieliły się w kłócące się siostry. - Tak bardzo wczułyśmy się w te role, że podczas tej kłótni na scenie aż popłakałyśmy się ze złości. Musiało to być bardzo przekonujące, bo zebrałyśmy duże brawa.

 

 

Pani Aneta przyznaje, że ze sztuką sceniczną planowała związać się również po maturze. Złożyła dokumenty o przyjęcie do szkoły teatralnej, ale... nie poszła na egzamin. - Znałam już wówczas swojego przyszłego męża i stwierdziłam, że dwóch artystów w związku, to stanowczo za dużo. Zawsze myślałam o rodzinie, którą kiedyś założę i wtedy wydawało mi się, że artystyczna kariera nie jest dobrą drogą, by osiągnąć rodzinny cel.

 

 

Rodzinę stworzyła z Michałem, chłopakiem z sąsiedztwa. Mieszkał w sąsiednim bloku, znali się z widzenia, ale zaiskrzyło dopiero u progu dorosłości. - Wiedziałam, że ma swój zespół hip-hopowy, że organizuje koncerty, ale jak to się mówi – to nie była moja bajka i zupełnie mnie to nie interesowało. Dopiero w klasie maturalnej zaczęłam na niego zerkać trochę innym okiem, a gdy in on zaczął zerkać okazało się, że wiele ich łączy. - Oczywiście jest to przede wszystkim sztuka i wspólne, bardzo twórcze spojrzenie na otaczający nas świat. To wspólne patrzenie rozpoczęliśmy w 2002 roku, a cztery lata później powiedzieliśmy sobie sakramentalne „tak”. Mamy dwójkę wspaniałych dzieci: córkę Marysię i syna Leonarda.

 

Na Mazury rodzinę Krzyszkowskich sprowadziły... ryby. - Michał jeździł wędkować do Czarnego Pieca na Mazurach. Uczestniczyłam w jednym z takich wypadów, jeszcze przed ślubem i tak naprawdę wówczas się zakochałam w Mazurach. Od tego momentu przyjeżdżaliśmy tu co roku, na coraz dłużej i z coraz większym trudem opuszczaliśmy Mazury, by wrócić do Warszawy – twierdzi pani Aneta.


Reklama

 

Ostatecznej decyzji o przeprowadzce sprzyjała zmiana zawodowych zainteresowań pana Michała. Rozstał się z muzyką, a zajął samym dźwiękiem, a dokładniej - efektami synchronicznymi do filmów fabularnych, czyli dźwiękami związanymi z ruchem bohaterów i interakcją bohaterów z otoczeniem. Do tych nagrań wystarczało odpowiednio wyposażone studio. Nową działalność zawodową mąż pani Anety rozpoczął jeszcze w Warszawie.

 

Pierwszy ważnym filmem, w którego produkcji pan Michał uczestniczył jeszcze jako montażysta efektów synchronicznych, był „Katyń” Andrzeja Wajdy.

 

Później przyszedł czas na wiele innych produkcji, do których pan Michał ścieżkę efektów dźwiękowych przygotowywał już samodzielnie. To były, m.in. „Leidis”, „Operacja Dunaj”, „Dom zły”, „Wałęsa. Człowiek z nadziei”, „Drogówka” czy „Róża”.

 

- To właśnie praca przy „Róży” przypieczętowała naszą decyzję o przeniesieniu się na stałe na Mazury – mówi sołtys Łatanej. - Stawialiśmy na Jedwabno i okolice, bo przez lata wędkowaliśmy w Czarnym Piecu, ale tam ceny nieruchomości były zbyt wysokie. Później już nam było wszystko jedno, byle na Mazurach, w pobliżu znanych nam już terenów. Kiedy więc znalazłam w sieci ofertę sprzedaży domu w Łatanej Wielkiej spytałam właściciela tylko o to, czy ściany domu nie są popękane i czy dach nie przecieka. I ścieżka efektów dźwiękowych do filmu „Wołyń” w całości powstała już w naszym domu w Łatanej Wielkiej – mówi z dumą pani Aneta. - Michał zaadoptował jeden z pokoi na studio i przesiaduje w nim właściwie cały czas, pracując nad efektami synchronicznymi do kolejnych filmów.

 

 

Sołtys Łatanej podkreśla, że od dnia przeprowadzki w 2014 roku nie było momentu, w którym żałowaliby swojej decyzji. - Jest w tych Mazurach coś, czego nie da się opisać, a co przyciąga. Jest to trudne do określenia, ale jestem pewna, że już na długo przed przeprowadzką, mniej czy bardziej świadomie, dosłownie „programowaliśmy” swoje życie do tego, żeby w takim właśnie miejscu mieszkać.

 

Chociaż współcześni Mazurzy często nie mają zbyt dobrej opinii o „warsiawiakach”, to – jak zapewnia pani Aneta - mieszkańcy Łatanej Wielkiej przyjęli ich bardzo serdecznie. - Przyjechaliśmy tu krótko przed Wielkanocą. Z całą rodziną poszliśmy do kościoła w Lesinach poświęcić pokarmy i była to pierwsza okazja do zapoznania się z mieszkańcami wsi. Pamiętam, jak jedna z sąsiadek podeszła do mnie i powiedziała: „O Boże! Ja tu za żadne pieniądze nie chciałabym przyjechać!”. Chodziło jej o to, że jak można było zostawić Warszawę dla „takiej” wioski. Ale my nie zostawiliśmy stolicy dla „takiej” wioski, ale dla cudownego miejsca, które tak naprawdę jest niepowtarzalne i nie da się tego przekazać w słowach.

 

Aneta i Michał Krzyszkowscy mieszkają w Łatanej Wielkiej zaledwie pięć lat. Wydaje się, że to niewiele, by wrosnąć w lokalną społeczność. Pani Anecie to się jednak udało i to tak dalece, że mieszkańcy powierzyli jej funkcję sołtysa już po roku od chwili przeprowadzki.

 

- Zawsze angażowałam się w działania związane z lokalną społecznością. Najpierw było to osiedle na warszawskim Bemowie, a teraz Łatana Wielka. Nie chcę nic robić na siłę, ale staram się pomóc tym wszystkim, którzy pomocy oczekują. To jest po prostu w mojej naturze. Od zawsze czuję taką potrzebę, żeby zmieniać miejsce, w którym mieszkam na lepsze. Pamiętam, że w okresie, gdy byliśmy jeszcze warszawiakami, zapadła tam decyzja, żeby zamknąć jedyny komisariat w dzielnicy. Bardzo szybko się zorganizowałam, przygotowałam listy do podpisów i rozniosłam do wszystkich miejsc, gdzie można było pozyskać takie podpisy. Ale w ten sposób udało nam się zatrzymać tę likwidację.

 

Reklama

 

Trudno jest przybyszowi, „obcemu” przełamać naturalną niechęć „odwiecznych” mieszkańców. Szczególnie takiemu, który inaczej postrzega codzienność, widzi to, czego inni, przyzwyczajeni do status quo, nie dostrzegają. I tak początkowo było z panią Anetą, która niemal od dnia, w którym przybyła do Łatanej zaczęła się angażować w życie wiejskiej społeczności. - Początkowo posądzano mnie o jakieś zakulisowe motywy, o to, że chcę jakieś swoje sprawy załatwiać, a na pierwszych zebraniach wiejskich, w których uczestniczyłam, czasem wprost mi mówiono, że jestem „obca” i że mam się nie wtrącać w życie wsi i mieszkańców, o których nic nie wiem. To było przykre, ale mnie nie zniechęciło. Kiedy udało mi się zorganizować pierwszą imprezę integracyjną, wszystko ruszyło powoli do przodu. Po roku zostałam sołtysem, a kilka miesięcy temu wybrano mnie ponownie

 

Za swój dotychczasowy, największy sukces Aneta uważa zaangażowanie mieszkańców Łatanej Wielkiej do wspólnych działań.

 

- Na przykład podczas przygotowań do gminnych dożynek niektórzy mieszkańcy, którzy wcześniej ze sobą prawie nie rozmawiali, stali się znów bliskimi, dobrymi sąsiadami. Było to bardzo miłe i stało się dla mnie największą nagrodą w czasie mojego sołtysowego urzędowania – wskazuje pani Aneta. - Dla mnie sukcesem nie jest nic materialnego, na przykład czy wyremontowano świetlicę lub też drogę, bo tak naprawdę ja, jako sołtys, nie mam na to aż tak dużego wpływu. Oczywiście, takie przedsięwzięcia byłyby dla mnie niejako sukcesem, gdyby wynikały bezpośrednio z moich działań, ale tak nie jest. Ja jako sołtys, mogę co najwyżej składać wnioski, monitować w gminnych władz, ale decyzje o tym zapadają na nieco wyższym gremium urzędniczym.

 

Sołtys Anecie Krzyszkowskiej marzy się możliwość uczestnictwa w takich decyzjach, chciałaby, aby sołtysi mieli więcej do powiedzenia, a ich głos bardziej się liczył, może nawet miał taką wagę, jak głos radnych, co do których kompetencji sołtys Aneta miewa trochę zastrzeżeń. - Jeśli ci ludzie podejmują decyzje o rozwoju i przyszłości gminy, to powinni być do tego merytorycznie przygotowani. Może powinno być tak, że każdy radny w jakiejkolwiek gminie co roku zdaje test ze znajomości ustaw o samorządzie gminnym i o finansach publicznych? - pyta retorycznie. - Ja rozumiem, że zwykły mieszkaniec nie musi tego znać, ale jeśli pełnimy jakąkolwiek funkcję publiczną, to nabiera to zupełnie innego wymiaru. Bo dość często niektórzy decydują o czymś, o czym nie mają zielonego pojęcia, a to w przypadku rozwoju nie tylko miejscowości, ale i gmin oraz całego regionu ma kolosalne znaczenie.

 

Z mieszkańcami Łatanej Wielkiej sołtys Anecie współpracuje się bardzo dobrze. - Dziś już większość mieszkańców wsi, kiedy o coś poproszę, stawia się do pracy. Bywa i tak, że czasami robię coś sama, ale gdy opadam z sił lub nie mam wystarczających mocy przerobowych, mieszkańcy Łatanej dzielnie mnie wspomagają. Nie jestem sołtysem dla samej władzy, ale dla pozytywnych działań na rzecz miejscowości. Staram się wszystkich traktować tak samo, bez żadnych uprzedzeń i osobistych doświadczeń. I zawsze pamiętam o tym, że problemy mieszkańców są tak samo ważne, jak moje własne.

 

Prywatnie pani Aneta nie pracuje zawodowo, wspomaga męża w jego działaniach. Jak przystało na mieszkankę wsi, do swoich codziennych zajęć dołożyła zajmowanie się podwórkowym ptactwem. Opiekuje się wcale niemałym stadkiem kur. - Na rosół się nie nadają, bo to kury rasowe, między innymi polskie czubatki, włoszki czy karmazyny. Niektóre z nich mają imiona, ale trudno je odróżnić. Natomiast „ochrzciliśmy” wszystkie dziewięć kogutów. Chodzi więc po podwórku Benek, Krzysio, Zenek, Czesiek, Artur, a nawet d'Artagnian. I mamy z tym sporo fajnej zabawy, ja, mąż i nasze dzieci.

 



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama