Sobota, 20 Kwiecień
Imieniny: Agnieszki, Amalii, Czecha -

Reklama


Reklama

„Składa” nie tylko ludzi, ale i motocykle


Kontynuujemy nasz cykl prezentacji ratowników medycznych z naszego powiatu, którzy są na pierwszej linii walki z pandemią koronawirusa. To cisi bohaterowie tej walki. Dziś przedstawiamy, jednego z najmłodszych ratowników, Mateusza Domżałę (27 l.). W zawodzie zaledwie od kilku lat. „Tygodnikowi Szczytno” zdradza, dlaczego zdecydowali się na tę pracę, co jest w niej najtrudniejsze, co daje satysfakcję. Mówi też o swoich prywatnych zainteresowaniach.


  • Data:

Mateusz Domżała ma 27 lat. To również mieszkaniec Szczytna. Z pogotowiem związany jest od około 6 lat. Początkowo pracował tam jako wolontariusz. - Gdy jeszcze byłem na studiach z ratownictwa – mówi. - Zależało mi, aby teorię jak najszybciej zmieszać z praktyką. Aby nabrać doświadczenia. Od 3,5 roku jestem już zawodowym członkiem szczycieńskiego ratownictwa – dodaje z uśmiechem.

 

Może tym razem zacznijmy niestandardowo. Słyszałem, że twoją pasją są motocykle?

 

Dokładnie tak. To taka moja ucieczka od codzienności. Interesują mnie zwłaszcza te stare egzemplarze, takie jak WSK, czy MZK. Mają dusze. Odnawiam je, ale też jeżdżę nimi. Ale nie ukrywam, że zerkam też w stronę tych nowoczesnych maszyn, które mają niesamowite osiągi i bywają dosłownie dziełami sztuki.

 

Motocykliści to chyba grupa ludzi najbardziej zagrożonych ciężkimi wypadkami na polskich drogach...

 

To prawda, ale nie wynika to wyłącznie z winy motocyklistów, a raczej w ogóle z kultury jazdy kierowców na polskich drogach. Motocyklista nie jest chroniony blachami, jak kierowca auta. Potrafi w ciągu kilku sekund osiągnąć prędkość grubo ponad 100 kilometrów na godzinę. Duża prędkość, brak wyobraźni, kultury jazdy innych użytkowników i faktycznie może skończyć się tragedią.

 

Z zawodem ratownika medycznego związany jesteś od niemal 6 lat, pamiętasz swój pierwszy wyjazd?

 

Pamiętam, bo byłem tak zestresowany, że zamiast przynieść z karetki krzesło kardiologiczne, to przyniosłem nosze zbierakowe. Byłem wówczas na wolontariacie, jako trzeci członek zespołu. Po krzesło wysłał mnie starszy kolega. Wskazał, gdzie powinno być. Wiec bez zastanowienia wziąłem z tego miejsca to, co tam było. Potem gnałem raz jeszcze po właściwe urządzenie, które było niezbędne do przetransportowania pani z obrzękiem płuc. Była to interwencja w Romanach.


Reklama

 

 

Początki były trudne?

 

Bałem się, że sobie nie poradzę, że na czymś polegnę. A nie jest to zawód, gdzie można popełniać błędy. Niektórych nie da się naprawić. Walczymy o ludzkie życie i każdy z nas wie, że jest ono najcenniejsze. Każda śmierć zabija też coś w nas. Bardzo trudno jest się z tego podnieść, wrócić do normalności.

 

Co jest najtrudniejsze w tym zawodzie?

 

Dla mnie osobiście najtrudniejsze są sytuacje, gdy ginie jakaś osoba, a z drugą, która uczestniczyła w danym wypadku, muszę rozmawiać i podtrzymywać ją na duchu. Z reguły jest tak, że takie osoby bardzo dopytają się o innych uczestników wypadków. A ja muszę... kłamać. Z reguły mówię, że nie wiem, co z tą drugą osoba, bo przyjechała inna karetka i nią się zajmuje. Jest to niesamowicie trudne i obciążające.

 

Pamiętasz jakiś najtrudniejszy swój wyjazd?

 

Niestety pamiętam i to doskonale. To było kilka lat temu w okolicy Rozóg. Najpierw pojechaliśmy do wypadku, w którym zginęła kobieta, która na dodatek była w ciąży. Już samo to było dla mnie bardzo obciążające. Straszny widok, okropna tragedia. Po godzinie mieliśmy kolejny wyjazd. Okazało się, że pojechaliśmy do domu tej pani, bo zasłabła jej mama, która wyczekiwała powrotu córki. Z internetu dowiedziała się, że był jakiś wypadek, miała przeczucie, że dotyczyło to jej córki. Przez okna domu wyglądały z kolei dzieci pani, która zginęła. Gdy weszliśmy pytały nas, gdzie jest ich mama, bo czekają na nią z obiadem. Nawet nie wyobraża pan sobie, jak to ścisnęło moje serce. Chyba poczułem się znacznie gorzej niż na miejscu samego wypadku.

Reklama

 

Dla młodego ratownika takie sytuacje niosą ogromny stres, czy mimo to wybrałby pan raz jeszcze ten zawód?

 

Bez wahania, bo niesie on ze sobą też dużo dobra. Pomagamy ludziom, ratujemy ich życie, mimo że częściej spotykamy się z krytyką, to zdarzają się też miłe rzeczy, bywa że ludzie dziękują nam za pomoc. To dodaje nam skrzydeł i sensu naszej pracy. A na dowód tego, że wybrałbym ten zawód raz jeszcze dodam, że rozpocząłem właśnie drugi kierunek medyczny pielęgniarstwo.

 

Co najbardziej denerwuje pana w tej pracy?

 

Chyba to, że ludzie bez zastanowienia dzwonią po karetkę. Wzywają nas do drobnostek i odbierają tym samym innym szanse na profesjonalną pomoc, często szanse na życie. W naszym powiecie operują cztery karetki. Jeśli jedziemy do bólu brzucha, czy głowy, lub jakiegoś innego urazu, który wydarzył się jakiś czas temu i spokojnie można było udać się z tym do lekarza rodzinnego, to komuś, kto naprawdę potrzebuje natychmiastowej pomocy odbieramy tę szansę. Proszę o tym pamiętać i wzywać karetkę z głową.

 



Komentarze do artykułu

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama