Wtorek, 19 Marca
Imieniny: Aleksandryny, Józefa, Nicety -

Reklama


Reklama

Miód sposobem na życie - rozmowa „Tygodnika Szczytno” (zdjęcia)


Jacek Pieńkos od ponad ćwierć wieku zajmuje się produkcją miodu. Właściwie robią to pszczoły, ale ta współpraca z owadami przynosi pozytywne skutki. Ostatnim jest certyfikat i wpisanie leśniodworskich miodów na listę dziedzictwa kulinarnego regionu. O tym, jak się to zaczęło i rozwinęło, rozmawiamy z panem Jackiem.



Korzenie masz...

 

Szczycieńskie, chociaż rodzice pochodzą z sąsiednich Kurpi. Przyznam, że nawet chciałbym umieć mówić po kurpiowsku, ale mi to nie wychodzi. Właściwie to „rasowym” Kurpiem był tata, mama mniej. W domu więc po kurpiowsku się nie mówiło. Poza tym przez pierwsze dwadzieścia lat mojego życia przyznawanie się do kurpiowskich korzeni było obciachem.

 

To wiosen ile sobie liczysz?

 

Tyle, że mi się już darmowy pulsoksymetr należy, ale jakoś mi nie przysyłają. Inaczej mówiąc – 55 minęło jak jeden dzień. Było nas w domu troje, ja ten środkowy.

Pamiętasz, kiedy pierwszy raz miałeś do czynienia z miodem, a może z pszczołami?

 

Pamiętam, chociaż nie wiem ile miałem wtedy lat... pięć, może sześć. Byłem u swojego chrzestnego. Dorośli zostawili mnie w domu w „towarzystwie” litrowego słoika miodu i gdzieś wyszli. Ten miód mnie wtedy skusił, zjadłem dużo... może nie całe pół zawartości tego słoja, ale dużo. I byłem wniebowzięty. To był świeży miód, niemal prosto z pasieki... Do dziś pamiętam ten smak, niesamowity... I do dziś, jak próbuję kolejnych miodów, a są one przeróżne, to od razu wyczuwam, gdy trafiam na taki, który jest niemal tak samo smaczny, jak ten mój pierwszy...

 

I nie rozchorowałeś się po takiej ilości słodyczy?

 

Co prawda miód ma walor przeczyszczający, ale na mnie nie zadziałał. Mnie się wydaje, że mógłbym i beczkę zjeść bez żadnych skutków ubocznych.

 

Czyli to już jako 5- czy 6-latek postanowiłeś zająć się miodem?

 

Od tamtej pory zacząłem szukać jakiejś córki pszczelarza, za pośrednictwem której mógłbym poświęcić się nowej pasji. Posażna panna i miód – to był cel (śmiech). A na poważnie... tak właśnie się stało. Niemniej w młodości miałem inne zamiary. W szkole moją pasją była matematyka i w tym kierunku edukowałem się na studiach. Ale nigdy, poza praktykami, nie miałem do czynienia z nauczaniem. Później rozważałem czy się nie przekwalifikować z matematyka na programistę, jak to zrobiło sporo kolegów ze studiów, ale ostatecznie też nic z tego nie wyszło.

 

Dlaczego?

 

Bo wybrałem słodszą stronę życia. Spełniając swoje dziecięce postanowienie ożeniłem się z dziewczyną - Ireną, z którą znaliśmy się jeszcze z ogólniaka. Oczywiście to, że jej rodzina miała pasiekę, nie było jej podstawowym walorem. Nawet dość długo nie wiedziałem, nie orientowałem się, że tak intensywnie wpatruję się w „miodową” dziewczynę.

Wychodzi na to, że wystarczy się intensywnie wpatrywać...

 

Owszem, bo jak się dobrze przyjrzysz, to widzisz przyszłość. Tę dobrą. Czasem córka pyta o te nasze początki, więc mamy dla niej taką romantyczną wersję, pełną uniesień, bo co jest atrakcyjnego w zwykłej szkolnej znajomości, wzajemnym zauważeniu się i późniejszym powolnym rozwijaniu tego zauważenia aż do ostatecznego „tak”.

 

Jak się dowiedziałeś, że wybranka twojego serca jest rodzinnie powiązana z pszczelarstwem?

 

Jeszcze w szkole. Spotkałem ją w mieście i postanowiłem, że odprowadzę do domu. Sądziłem, że mieszka gdzieś niedaleko. A my szliśmy i szliśmy... Miasto się skończyło, a my nadal szliśmy. Ale uli wtedy jeszcze też nie widziałem, pogoda była marna. Ale o czym my mówimy... Przecież nie ule miałem wtedy w głowie...

 

Mimo to zostałeś pszczelarzem. Z konieczności czy z przekonania?

 

Robotnikiem – pszczelarzem. Nie mogę się nazwać mistrzem, bo żadnej sformalizowanej edukacji w tym kierunku nie mam. A możliwości są: jest w Polsce technikum pszczelarskie, a UWM jest odrębny kierunek studiów pszczołom poświęcony. Tak czy siak mogę o sobie mówić tylko właśnie tak: robotnik pszczelarz. A czemu nim zostałem? Z przekonania. Bezwzględnie. Kiedy się po raz pierwszy zajrzy do ula... To jest naprawdę fascynujące. I mnie zafascynowało tak dalece, że już niczym innym nie chciałem się zajmować. A że miałem to właśnie szczęście, że się w pasiekę wżeniłem, więc to moje przekwalifikowanie z wyuczonego zawodu, którego nigdy nie wykonywałem w nowy, którego zupełnie nie znałem, a pokochałem od pierwszego wejrzenia, poszło takim naturalnym torem.

Hm... Czyli tak: w żonę się wpatrywałeś i uczucia się dopiero rodziły, a w pszczołach rozkochałeś się od pierwszego wejrzenia... Ciekawe...

 

Coś w tym jest. Zostałem pomocnikiem w pasiece teścia i powoli się uczyłem. I o pszczołach, i o tym, jak pasiekę prowadzić. To już wtedy była największa, nazwijmy to, zawodowa pasieka w okolicy. Pszczelarzy, oczywiście, nie brakowało, ale teść był jedyny, dla którego prowadzenie pasieki było źródłem utrzymania rodziny. To był początek lat 90. Trudny czas...

 

Dlaczego?

 

Pszczelarze byli zrzeszeni w spółdzielniach, które zajmowały się wieloma organizacyjnymi sprawami, co pszczelarzom ułatwiało funkcjonowanie. Później ten system się załamał. A szkoda, bo lokalny sposób organizacji chociażby produkcji spożywczej był i lepszy, i zdrowszy. Lokalnie działała właśnie spółdzielnia ogrodniczo-pszczelarska, mieliśmy swoją mleczarnię, rzeźnię... Byliśmy niemalże lokalnie samowystarczalni, przynajmniej pod względem spożywczym: lokalna produkcja, lokalna dystrybucja, zbyt i spożycie. Wszystko na miejscu, szybko, a więc świeżo, zdrowo... Kiedy pszczelarze, ale nie tylko, zostali zostawieni sami sobie, trzeba było sobie z tym poradzić.

 

I poradziłeś sobie?

 

Złe pytanie. Powinno brzmieć: poradziliście sobie? To od początku było i jest przedsiębiorstwo rodzinne. Pracujemy tu wszyscy, teraz już nawet córka przejmuje część obowiązków. Ale tak. Wiele było rozmów i rozważań: co i jak dalej. Zdecydowaliśmy się na zmianę tradycyjnego podejścia do pszczelarstwa. Ta tradycja polegała na tym, że ktoś miał pasiekę, produkował tzw. własny miód i ewentualnie nim handlował. Postanowiliśmy współpracując z innymi pszczelarzami rozwinąć te kolejne etapy: produkcji i dystrybucji. Zmuszała do tego ekonomia. W latach 70. miód był tak wartościowy, że pozwalał utrzymać całą rodzinę, w latach 80. jego wartość rynkowa malała, w 90., jeśli nie był wypromowany, był niemal „bezwartościowy”. Miód, choćby najlepszy, ale bez etykiety, był najtańszy na rynku. Uznaliśmy więc, że najważniejsza jest marka i w tym kierunku zaczęliśmy się rozwijać.

I tak się zrodziła nalepka z niedźwiadkiem?

 

Już była, chociaż przygotowana tak trochę na wyrost. Byłem w Warszawie u kolegi ze Szczytna - Krzysia Kokoryna, siedzieliśmy u niego w akademiku i zastanawialiśmy się jak podbić świat miodem z Leśnego Dworu. Żeby był nazwany, żeby to nie był taki sobie zwykły miód z dowolnego miejsca na ziemi, ale z tego jednego. I wtedy właśnie Krzysztof narysował tę etykietę z niedźwiadkiem. I dziś jest już ona rozpoznawalna. Dla istnienia firmy to logo miało wtedy fundamentalne znaczenie. Nie twierdzę, że zostało ono przyjęte od razu i z entuzjazmem, ale z perspektywy lat mogę stwierdzić, że spełniło swoją rolę. Najbardziej podoba się Japończykom.


Reklama

 

Skąd wiesz?

 

To cała historia. Ten Japończyk był kiedyś w Polsce, ale z nami nie miał żadnego kontaktu. Nasz miód i firmę znalazł w internecie i się z nami skontaktował. Stwierdził, że chce nasz miód kupić. Okazało się, że nie dla siebie prywatnie, ale do handlu. Chcieliśmy to logo jakoś zmienić, z flagą czy z jakimś japońskim elementem, ale absolutnie się nie zgodził. Chciał wyłącznie naszego niedźwiadka. I tak nasz miód trafił na japoński rynek. Wśród japońskich odbiorców jest na przykład także jubiler, który słoiczek naszego miodu wręcza swoim klientom. I wielu z nich – jak twierdzi – wraca, by przy zakupie jakiejś biżuterii otrzymać kolejny słoiczek. Dla nas jednak chyba ważniejsze jest to, że Japończycy są bardzo precyzyjni i pedantyczni. Wpuszczają na swój rynek tylko wszechstronnie przebadane produkty. Specjalne, japońskie laboratorium przebadało więc także nasz miód. Efekt taki, że posiadamy certyfikat stwierdzający, że nasze produkty nie zawierają nawet śladowych ilości jakichkolwiek wątpliwych substancji, nawet np. pestycydów, które nigdy w Polsce nie były stosowane. Zresztą same pszczoły świetnie się w naturze orientują. Z moich wieloletnich obserwacji wynika, że one same wiedzą, które rośliny, które kwiatki należy omijać, a z których nektar spijać.

 

Już wiemy zatem, że wasz miód podbił Japonię. Jakieś inne obszary świata też?

 

To nie takie łatwe. W Polsce produkcja miodu nie wystarcza na krajowe potrzeby. Jesteśmy jego importerem. Inaczej mówiąc, nie jesteśmy liczącym się eksporterem, a to, co trafia do innych krajów, to bardzo niewielka produkcja. Nie możemy się mierzyć z Ukrainą czy Grecją, które mają świetne warunki. Ale też, z drugiej strony, im bardziej na północ Europy, tym bardziej miód jest bardziej miodem. W Grecji np. pszczoły właściwie tylko zbierają nektar, nasze – produkują miód. Bo pamiętać trzeba, że one nie robią tego miodu dla nas, tylko dla siebie. To ich pokarm, który ma pozwolić pszczołom przetrwać zimę, a ta wbrew pozorom, jest u nas dość długa, przynajmniej w pszczelim postrzeganiu. Muszą więc one przygotować produkt trwały, który zachowa swoje wartości odżywcze przez kilka miesięcy. I te właśnie wartości plus walory smakowe czynią nasz, polski, a głównie mazurski miód takim wyjątkowym. Nie ma go wiele, ale za to jest niepowtarzalny.

 

Zawsze mnie intrygowały rodzaje: rzepakowy, lipowy... Od czego to zależy?

 

Są miejsca na świecie, gdzie występują ogromne połaci upraw roślin jednego gatunku. Na przykład bawełna jest rośliną miododajną. I w takich obszarach można by ewentualnie mówić o jednoodmianowym miodzie. Osobiście do takich monokulturowych produkcji miodu nie zachęcam, a wręcz odradzam, bo to jest nienaturalne. U nas nie ma aż takich jednorodnych upraw, a już na pewno nie na takich obszarach, żeby pszczoły pobierały nektar czy pyłek tylko z tej jednej rośliny. Nazywanie miodów w ten sposób, w moim przekonaniu, jest przekłamaniem. Owszem, w okresie kwitnienia określonych roślin można przyjąć, że pobierany przez pszczoły surowiec w dużym stopniu z tych roślin pochodzi, ale nie wyłącznie. Dajmy na to - rzepak. Mamy, nawet w powiecie, wiele hektarów upraw tej rośliny, ale wtedy kwitnie też wiele innych, jak np. chaber, który jest zbożowym zielskiem, ale miód z kwiatów chabra jest doskonały.

 

Czyli w waszej produkcji nie ma takich jednoodmianowych miodów?

 

Mamy rzepakowy, ale rozważam zmianę nazwy. Każdy miód musi być badany pod mikroskopem i my takie badania przeprowadzamy. Co prawda mamy w zakładzie swoje laboratorium, ale badanie, o którym mówię, jest bardzo specjalistyczne. Polega na tym, że po odpowiednim spreparowaniu próbki miodu w polu widzenia mikroskopu zlicza się 300 ziaren pyłków, których rozmiary są w mikronach. Następnie określa się, z jakich roślin ile pyłków pochodzi. Polskie normy mówiły o tym, że miodem rzepakowym jest taki, w którym 30% pyłków pochodzi z tej rośliny. Nie jest to metoda precyzyjna, ale taką się obecnie stosuje. I nie do końca osobiście z tym systemem klasyfikacji się zgadzam, bo to trochę oszukańcze.

 

Jesteś pszczelarskim „buntownikiem”?

 

Może nie aż tak, ale uważam, że otacza nas powszechny schematyzm, a świat po całości chce działać w trybie korporacyjnym. Jak to powiedział pewien znajomy piekarz: kiedyś piekliśmy chleb zgodnie ze sztuką, a teraz zgodnie z procedurą. Gdzieś zatraca się człowiek, jego umiejętności, talent, wiedza, praktyka... Ważne są jedynie procedury.

 

Wróćmy do miodów. Czy i czym różnią się wasze od tych na sklepowych półkach, bo miody leśnodworskie rzadko na tych półkach widać, jeśli w ogóle?

 

Dystrybucją żywności w skali co najmniej europejskiej zajmują się głównie dwie liczące się sieci, ich nazwy nie mają znaczenia. Miałem z nimi do czynienia. Jedna z nich oczekiwała ode mnie, chcąc wejść w kooperację, dostawy 300 ton miodu lipowego w sezonie. Stwierdziłem, że to niemożliwe, takiej wielkości produkcji nie osiągnie się na całych Mazurach, a nie tylko w jednej firmie. Był zdziwiony. Skomentował, że wielu innych producentów to chętnie podejmuje takie zobowiązania. To tylko taki przykład na to, że mikrofirmom, takim jak nasza, nie jest łatwo utrzymać się na rynku zdominowanym przez giganty.

 

Ale nadal nie wiem, gdzie wasze miody można kupić?

 

Głównie w tradycyjnych sklepach w różnych miejscach... Trudno mi nawet odpowiedzieć na to pytanie. Firma istnieje blisko 30 lat i po prostu mamy swoich stałych od lat odbiorców, którzy mają zaufanie do naszego miodu. Właściwie nawet nie naszego, bo to przecież produkt pszczół. Ci nasi odbiorcy wiedzą, że my po prostu nie popsujemy tego, co zrobiły pszczoły. Przy firmie mamy też niewielki, swój sklepik.

 

Można by się więc zastanawiać, jakim cudem udało się i udaje wam przetrwać...

 

Ten cud to jakość. To jedyne, co takim mikrofirmom jak nasza, daje szansę, szczególnie na rynku spożywczym. Na szczęście chyba ten trend przemysłowy w żywieniu lekko się odwraca. Coraz częściej ludzie zwracają uwagę właśnie na jakość, na naturalność produktów. A ja nie znam żadnego chyba spożywczego produktu bardziej naturalnego niż miód. Poza tym staramy się być innowacyjni.

 

W produkcji miodu?!

 

Też początkowo sądziłem, że to w ogóle nie jest spójne, bo jakie innowacje można wprowadzić w pszczelarstwie? Nikt natury pszczół nie zmieni, a tym samym i produkcji miodu. Ale młodzi mają lepszą wiedzę i wyobraźnię. Córka Zuzanna wpadła więc na pomysł innowacyjny: miód wymieszany z owocami. I dosłownie w ostatnich dniach zaczęliśmy eksperymentalną produkcję miodu+. Ten plus oznacza m.in. jeżyny, maliny, cytryny, rokitnik, a ten ostatni w rodzinie bije rekordy popularności. Używamy owoców liofilizowanych, kupowanych w małych, podobnych do naszej, godnych zaufania firmach. Liofilizacja to – najkrócej mówiąc – pozbawianie owoców wody. Taka sucha, owocowa masa sama w sobie jest bezsmakowa, ale kiedy po wymieszaniu miód zastępuje wodę, to przywraca owocom ich naturalny smak i walory. Stosujemy miód całkowicie dziewiczy, który nie był wcześniej poddawany żadnym procesom. Jest on powolnie rozcierany na zimno, nie traci więc żadnych swoich właściwości, mieszany z liofilizowanymi owocami, bez zbędnych dodatków. Zresztą miód jest naturalnym konserwantem.

Reklama

 

I to udany produkt?

 

Powiem tak. Jeśli chodzi o miód w naszym domu, można powiedzieć, że przez tyle lat się przejadł. A moje dziewczyny, córki Zuzanna i Urszula słoiczek tego nowego produktu, z upodobaniem, cały pochłonęły na śniadanie. Chyba więc w młode podniebienia ten produkt trafił.

 

Wciąż nie mogę jednak od ciebie wydobyć, czy i gdzie przeciętny szczytnianin może sobie wasze produkty kupić?

 

W kilku miejscach jesteśmy: w Lewiatanie, w InterMarche, w herbaciarni u Eli, na jednym ze stoisk na targowisku. Nie jesteśmy więc aż tak bardzo ukryci.

 

W ostatnich latach jako jedno ze światowych zagrożeń wskazywane jest masowe wymieranie pszczół. Ubiegłego lata niektóre miasta wprowadziły nawet zwyczaj, by nie kosić skwerów czy trawników, dać na nich wyrosnąć kwiatom, zielsku, właśnie po to, by pszczoły miały więcej nektaru i pyłku. Co o tym sądzisz?

 

To było chyba nie tylko dla pszczół, ale w ogóle innych pożytecznych owadów, które też z niewygolonych skwerów korzystają. Każde działanie, które nie krzywdzi natury, jest oczywiście pozytywne. Wiele krzywdy robimy roślinom, owadom, zwierzętom własnym lenistwem. Jeszcze kilka lat temu trawniki były zalewane litrami randapu. Bo wygodniej jest chwasty wytruć niż wypielić. Dziś używanie tego środka jest zabronione, ale i tak nikt tego nie kontroluje. To nie pszczoły masowo wymierają, to my je trujemy.

 

A one nas. Użądlenia do przyjemnych nie należą, a jak ktoś uczulony, to bywają i śmiertelne. Ile żądał z siebie już wyciągałeś?

 

Kiedy wykonuje się jakąś czynność przy ulach, to raczej za tzw. jednym zamachem. Gdy jest tych uli 50 czy 60 to zajmuje sporo czasu. Gdy w tym czasie pogoda jest marna, np. pada deszcz, pszczoły robią się bardziej agresywne i wtedy – bywa – że kilkanaście żądeł wbiją. Pamiętam takie zdarzenie. Rodzina pszczół co jakiś czas się rozdziela. Część owadów ze starą matką opuszcza ul. To się nazywa rójka. Te opuszczające ul pszczoły na jakiś czas zbierają się w kłąb, połączone zawisają na pobliskiej gałęzi drzewa czy krzewu. Wtedy taki rój jest dość łatwo złapać, strącić do skrzynki. Kolejna rójkę prowadzi już młodsza królowa i wtedy siadają one dość wysoko na pobliskim drzewie. I po taki rój któregoś roku wspinałem się tak niefortunnie, że o jakąś gałąź zahaczyłem spodniami. Podarły się w miejscu najmniej wskazanym, a pszczoły nie miały skrupułów. Do ukąszeń w ramiona czy barki byłem przyzwyczajony, wtedy jednak było inaczej. Ból nie do opisania, mimo że pszczoły rojne żądlą jakby delikatniej niż normalnie. Bez wdawania się w bardziej anatomiczne szczegóły powiem tylko, że przez jakiś czas miałem problem nie tylko z siadaniem, ale i żona pociechy ze mnie nie miała. Zresztą anegdot i zdarzeń różnych związanych z pracą w pszczelarstwie bywało więcej.

 

Jakie na przykład?

 

Parę ładnych lat temu zadzwonił pan z pytaniem czy mam jeszcze miód wrzosowy. Akurat miałem, niewiele, z 10 słoiczków może. Pan przyjechał z panią pięknie zadbanym volvem z lat 70., oboje w wieku już mocno podeszłym, może około 80. Również bardzo zadbani, wzajemnie dla siebie czuli. Pięknie było na nich patrzeć. Okazało się, że tych słoiczków miodu wrzosowego miałem jednak sporo więcej, bo chyba ze sto. Wzięli cały zapas i z ogromną radością, tuląc się do siebie uroczo stwierdzili, że teraz, dzięki temu, będą mogli znów przeżywać rozkosz. Nie sprawdzałem czy to prawda, ale o miodzie wrzosowym mówi się, że działa lepiej niż viagra. Ci państwo też widocznie tę opinię znali.

 

Gdybyś mógł cofnąć czas, szukałbyś dziewczyny z innym posagiem niż pasieka?

 

Nie sądzę. Ale pewności nie mam, bo i kto by miał. Jakby w posagu była jakaś fabryka? A na poważnie? Można by powiedzieć, że moim, naszym życiem rządził przypadek. Dla mnie ten przypadek ma jedno źródło – boskiej opatrzności. Pewnie, że tej opatrzności trzeba pomóc własną pracą, życiem... Pszczelarstwo to bardzo trudne, niepewne zajęcie. Pszczoły się hoduje w ulach, opiekuje się nimi, karmi, leczy... Ale nigdy nikt ich nie okiełzna. To wciąż dzikie, niezależne, samodzielne zwierzęta. Zmienia się świat, przyroda, zmieniają się nawyki pszczół. To, co znaliśmy dwadzieścia lat temu, dziś jest nieaktualne, trzeba się wielu rzeczy uczyć na nowo. To jeden z powodów, dla których szczycieńskie koło pszczelarzy co roku organizuje specjalne szkolenia. To zajęcie, w którym niczego i nigdy nie można być na 100% pewnym. To tak, jakbym całe dorosłe życie codziennie podejmował ryzyko. Nie badałem nigdy poziomu adrenaliny, ale myślę, że mam jej w organizmie sporo.

 

Co poza pszczołami działa ci na hormony? Jakieś inne zainteresowania, hobby?

 

Mikroprzedsiębiorca to niewolnik – nie ma na nic czasu. Trójka dzieci też bywa czasochłonna. Niewielka żaglówka stoi trzeci rok i czeka na to, bym miał trochę czasu, by ją zwodować. Nie to, żebym był wielkim pasjonatem żeglarstwa, ale fascynujące jest poddawać się wiatrowi i poruszać po wodzie, więc nieco ubolewam nad tym, że tak rzadko mogę sobie na to pozwolić. Z drugiej strony żeglowanie to zajęcie takie bardziej samotnicze, podczas którego człowiek izoluje się od świata, a ja nie chcę się izolować. Może nie jestem jakoś bardzo aktywny prospołecznie, nie jestem na przykład członkiem Rady Gospodarczej, ale bo też i nie czuję się biznesmenem. Paru cech mi brakuje...

 

Jakich?

 

Nie pasuję. Nie mam parcia na szkło – jak to się dziś mówi. Nie umiem brylować, „sprzedawać” siebie. Muszę dbać o to, by sprzedać produkt, bo to daje utrzymanie mi, mojej rodzinie i pracownikom. Mamy teraz taką sytuację, że mija produkcyjny wiek osób, które zaczęły budować polski kapitalizm. Różnie to wygląda. Są firmy i ludzie naprawdę świetnie prosperujące i oby tak zostało. Są firmy, jak moja, które nie aspirują do miana wielkiego biznesu, ale zapewniają byt kilkunastu czy kilkudziesięciu osobom. Wszyscy się tego kapitalizmu musieliśmy nauczyć. I wciąż się uczymy. Wielki potencjał tkwi w naszych następcach. My wchodziliśmy w tzw. wielki świat jeszcze ze strachem, z niepewnością, uczyliśmy się żyć w zmienionej rzeczywistości. Nasze dzieci już takich obaw nie mają. Są więc bardziej twórcze, przedsiębiorcze, pomysłowe, rzutkie. Widzę to po własnych dzieciach. I tak powinno być.

 

Fot. Archiwum Prywatne Jacka Pieńkosa



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama