Czwartek, 18 Kwiecień
Imieniny: Apoloniusza, Bogusławy, Gościsławy -

Reklama


Reklama

Aleksander Ikaniewicz – artysta o wielu talentach i szczycieńskich korzeniach (zdjęcia)


Nie tylko najstarsi mieszkańcy Szczytna zapewne doskonale pamiętają zakład fotograficzny „Iskra” przy ul. Kościuszki. Powstał kilka lat po wojnie i istniał blisko 70 lat. Otworzył go dziadek mojego rozmówcy, później prowadzili rodzice. Fotografia zagościła w genach i tym się także zajmuje Aleksander Ikaniewicz. Już w innej formule i wymiarze, niż jego dziadek – również Aleksander, tyle że Orsicz. O rodzinnych tradycjach i współczesnej działalności artystycznej w świecie obrazu – rozmawiamy.


  • Data:

„Iskra” - jak na szczycieńskie warunki – to niemal kultowe miejsce, chociaż częściej mówiło się, np. „Byłem u Orsicza”. Wydaje się, że ten zakład bardziej był znany pod nazwiskiem twojego dziadka. Szło się do „Orsicza” nawet wtedy, gdy „Iskrę” prowadzili już twoi rodzice. A ty się w tym kultowym miejscu wychowywałeś...

 

Można by tak powiedzieć, na pewno częściowo. Spędzałem tam dużo czasu niemal od urodzenia w 1986 roku. Już jako nastolatek pomagałem obsługiwać klientów, w „Iskrze” nawet osobiście zarobiłem pierwsze pieniądze. Tata mi płacił, oczywiście „pod stołem”. Ale nie chodziło, oczywiście, o pieniądze. Sporo się w tym zakładzie fotograficznym nauczyłem, nie tylko w zakresie – nazwijmy to – zawodowym, technicznym, ale także, a może przede wszystkim stosunku do ludzi, ogłady, szacunku... takich podstaw, niezbędnych w życiu, niezależnie od tego, jaki zawód się wykonuje.

 

.

 

Czyli zakład fotograficzny to niejako twoje pierwsze miejsce pracy...

 

Niejako. Ale nie było jedyne. Raz, a może i kilka razy zdarzyło mi się też handlować warzywami na rynku. Razem z kuzynem. Już nie bardzo pamiętam, jak do tego doszło i skąd mieliśmy to „zielsko”, ale za to pamiętam, że ewakuowaliśmy się z targowiska zawsze przed godziną 13., bo o tej godzinie już chodził pan, który inkasował „haracz”. Pierwsze poważniejsze pieniądze zarobiłem jako 16-latek. Pracowałem przy układaniu polbruku. Za tę pierwszą kasę kupiłem sobie gitarę.

 

Grałeś?

 

Dość długo. Kupiłem elektryczną, a uczyłem się na klasycznej. Ale słabo gram. Wtedy przekonałem się, że nie można być dobrym w każdej dziedzinie, że trzeba coś wybrać. Poza tym w tym czasie, kiedy próbowałem parać się muzyką, trenowałem też karate, więc skłaniałem się również w stronę sportu, ale też przekonałem się, że nie jest to dziedzina, w której mogę istotnie zabłysnąć.

 

Aleksander Ikaniewicz i jego dziadek Aleksander Orsicz.

 

Ludzi, którzy zajmują się różnymi dziedzinami sztuki czy nawet i sportu zwykłam dzielić na rzemieślników i artystów. Rzemieślnicy są... po prostu robią coś w miarę poprawnie albo i nie. Artyści mają to „coś”, są twórczy – te różnice łatwo jest dostrzec. Rozumiem, że w zakresie muzyki i sportu sam uznałeś, że jesteś rzemieślnikiem. Kiedy dotarło do ciebie, że możesz być artystą i w jakiej dziedzinie?

 

To się nie stało tak od razu. Po ogólniaku w ZS 2 trzeba było wybrać jakiś kierunek studiów. Poszedłem z kumplem do knajpy, bodaj do „Habany” i tam spotkaliśmy jakiegoś jego znajomego, sporo starszego. Rozmawialiśmy i on mi wtedy powiedział: „Nie marnuj czasu na studia, które nie dadzą ci satysfakcji. Rób to, w czym jesteś dobry”. Wtedy coś zaskoczyło, te słowa jakoś mocno we mnie utkwiły, choć gdy je usłyszałem, to już byłem dość solidnie wstawiony. Ale, skoro mimo alkoholowego „przyćmienia”, one tak mocno do mnie przemówiły, to musiałem posłuchać. Zamiast więc iść na informatykę, jak planowałem wcześniej, wybrałem studia na kierunku: sztuka nowych mediów, bo wiedziałem na pewno, że rysować lubię i umiem. I jest to na pewno prostsze od liczenia.

 

Sesja z perkusistami.

 

Ale dziś nie jesteś grafikiem komputerowym...

 

Jestem. Kompetencje w tym kierunku mam, tyle że... nie lubię tej grafiki. Lata pracy w tym zawodzie zmęczyły mnie i solidnie zniechęciły, dlatego przeniosłem się na realizację filmową i telewizyjną, bo w tym czasie zaczął mnie już pasjonować obraz, nazwijmy to – bardziej żywy i rzeczywisty. Po to kupiłem aparat fotograficzny, do kręcenia filmów właśnie. Nie myślałem wówczas o tym, że może również robić zdjęcia, a te zaczęły mi całkiem nieźle wychodzić.

 


Reklama

 

Nie było to przecież niczym nowym. Z tego co mówisz wynika jednak, że w żaden sposób nie wiązałeś swojej przyszłości z tradycją rodzinną – fotografowaniem, ale ono było ci najwyraźniej przeznaczone i samo cię znalazło...

 

Dokładnie tak to było. Ale to już było coś innego, niż robienie zdjęć do dowodu osobistego czy paszportu. Odkryłem, że fotografią można nie tylko pokazywać rzeczywistość, ale także ją kreować. Później jeden z kolegów namówił mnie na robienie zdjęć modelkom... I się tego podjąłem. To było wyzwanie z jednej strony, praca z człowiekiem, ale także droga do samorozwoju. Wcześniej byłem dość nieśmiały, a przy tym zajęciu musiałem to zwalczyć.

 

.

 

Twoja pierwsza sesja...

 

Odbyła się w Szczytnie. Fotografowałem 15-letnią wówczas dziewczynę, właśnie ze Szczytna. Znalazłem ją na takim specjalnym portalu, na którym zakładają profile fotografowie i modelki czy raczej dziewczyny, które chcą się temu poświęcić, może się sprawdzić... W każdym razie na tym portalu umówiliśmy się i robiłem jej sesję zdjęciową. Pamiętam, że za browarem, w takiej maleńkiej uliczce, schodzącej nad jezioro. Chodziło o tło, którym miał być ceglany mur. W tym samym mniej więcej czasie robiłem podobną sesję z inną dziewczyną na obszarze dawnego cmentarza ewangelickiego przy ul. Piłsudskiego. Tam, przypadkiem, spotkałem Pawła Gregorczyka z Huntera. Z zrobiłem mu kilka zdjęć. Poprosił, by mu je przysłać. Wtedy się poznaliśmy i tak zaczęła się moja przygoda z fotografowaniem muzyków.

 

Czyli poza Hunterem byli inni?

 

Do tego przyczynił się jeszcze inny przypadek. Koleżanka poleciła mnie do magazynu pt. „Perkusista”, który potrzebował przygotowania na okładkę zdjęć. „Modelami” okazał się perkusista z zespołu Behemoth oraz Darek Brzozowski z... Huntera. Po tej sesji dla magazynu Darek i Paweł dogadali się, że obaj mnie znają i tak doszło do kolejnej sesji zdjęciowej, już dla Huntera. Były to zdjęcia potrzebne na okładkę nowej płyty, ale też i do promocji zespołu oraz tej płyty.

 

Po Hunterze kto stanął przed twoim obiektywem?

 

Behemoth, Vesania, Bracia Figo Fagot, Dawid Kwiatkowski i inni muzycy. Robiłem zdjęcia potrzebne do magazynów muzycznych, do płyt. Portretowałem samego Nergala do kampanii Świata Książki.

 

 

Ograniczasz się obecnie do fotografowania znanych osobistości?

 

Nie ograniczam się do fotografowania. Kręciłem też teledyski, m.in. dla Vesanii czy Darmozjadów, także dla Psychotype.

 

To już chyba wyższa szkoła jazdy. Wymaga scenariusza, choreografii, aktorów czy uczestników, jakkolwiek ich zwać... Kto się tym zajmuje?

 

Staram się trzymać rękę na pulsie, czyli dążę do tego, by mieć wpływ na wszystko, co tego utworu dotyczy. Zaczynam od tego, że słucham piosenki, do której teledysk ma być nakręcony. Staram się określić, jaki niesie za sobą przekaz i jak można ten przekaz wzmocnić czy choćby pokazać w klipie. Tworzę wstępny scenariusz i omawiam go wspólnie z zespołem. Gdy dojdziemy do porozumienia, bierzemy się do roboty. Sporo zależy też od tego, jakim budżetem zespół dysponuje, na co można sobie pozwolić.

 

Czyli taki klip kosztuje ciebie sporo pracy, a ile kosztuje zespół? Ile się na takiej działalności zarabia? Jeden klip wystarczy na gitarę, jak to było z polbrukiem?

 

Wszystko zależy od zespołu i od tego, jakim budżetem dysponuje. Zdarza się, że robię klipy za symboliczną cenę, ale i za sporo więcej. Trudno więc jednoznacznie określić. Bywają klipy, za które zarobiłem... czteropak „Lecha”, ale i takie, za które przytuliłem porządne pieniądze. Zdarzyło mi się też kręcić klipy za frico, gdy piosenka wyjątkowo mi się spodobała. Ogólnie jednak można by powiedzieć, że średnio za jeden klip można się utrzymać miesiąc.

 

Reklama

 

Jest to w tej chwili twoja główna działalność?

 

Nie. Główną działalnością jest fotografia. Klipy są fajne i dochodowe, ale nie są stałe. Trafi się jakieś zlecenie albo nie. Teraz, z powodu obostrzeń, gdy zespoły praktycznie nie koncertują, nie zarabiają, to zapotrzebowania na teledyski praktycznie nie ma. Z fotografią jest inaczej.

 

I tu pandemia nie przeszkadza?

 

Nie. Bo kryzys, kryzysem, ale różne marki nieustająco potrzebują się reklamować, promować. Dlatego fotografie do kampanii reklamowych są nieustannie potrzebne. Ostatnie, jakie robiłem to sesja z Krzysztofem Hołowczycem do reklamy fotowoltaiki czy z Anitą Werner, dziennikarką z TVN, do promocji jej książki o futbolu. Ale najwięcej czasu poświęcam na fotografowanie modelek i ogólnie mody. Robię katalogi, zdjęcia reklamowe... I to jest właściwie moje główne źródło utrzymania. Działam jako tzw. wolny strzelec.

 

Nie jest to chyba jednak branża, w której łatwo się przebić. Jak sądzę, konkurencja jest duża. Co sprawia, że akurat tobie zlecane są te prace?

 

Jest to faktycznie trudny rynek, konkurencji też nie brakuje. Trzeba więc głównie dbać o własny warsztat i oferować produkt naprawdę dobrej jakości. Poza tym trzeba być też czasem spolegliwym, mieć w sobie spore pokłady pokory. Zdarza się na przykład, że ktoś oczekuje darmowej usługi. Można się unieść honorem i odmówić, ale można też po prostu tak zrobić. I wtedy zyskuje się to, co jest równie ważne w tym biznesie, jak umiejętności: zaufanie, znajomość, szanse na to, że zleceniodawca zwróci się do mnie w pierwszej kolejności, gdy będzie miał jakieś kolejne zlecenie, już nie za frico. Trzeba też czasem „ugiąć kark”, dopasować się do oczekiwań. Można się uważać za wybitnego artystę i mieć swoje wymagania, ale rynek tego za bardzo nie lubi. Najbezpieczniej jest być dobrym i jednocześnie pokornym artystą. Ale trzeba też znać swoją wartość i czasami, nawet bezczelnością, umieć ją sprzedać.

 

 

To jednak nie wyjaśnia jeszcze w pełni mechanizmu dochodzenia do sukcesu w świecie show-biznesu w szerokim ujęciu tego słowa...

 

Mi sporo pomogła aktywność w internecie. Jakieś trzy lata temu zacząłem na youtube prowadzić program pt. „Szklane oko Ikaniewicza”. Główną tematyką była i jest fotografia, udzielałem porad w tym zakresie, można by powiedzieć, że szkoliłem tych, którzy chcieliby zmierzać moją drogą. Ten kanał też w efekcie okazał się źródłem dodatkowych zleceń. Z czasem stał się bardzo popularny. Dziś nadal poświęcam tam czas głównie na tematykę fotograficzną, ale mówię też o innych sprawach, wyrażam własną opinię o otaczającej nas rzeczywistości.

 

Co wynika z tej popularności?

 

Przede wszystkim buduję moją markę zawodową. Pokazując swój warsztat twórczy, mówiąc o nim, prezentuję też efekty, co przysparza mi także zleceniodawców. Myślę, że w tej fotograficznej branży wypracowałem już sobie niezłe miejsce i pozycję. Z perspektywy czasu dostrzegam jednak, że osiągam także inne efekty.

 

Jakie?

 

Z jednej strony spełniam się w ten sposób zawodowo, jako artysta, ale też jako człowiek, członek pewnej wspólnoty, któremu nie jest obojętne to, co nas otacza, z czym się każdy z nas na co dzień zmaga. Taka potrzeba we mnie tkwiła chyba zawsze: chciałem dzielić się z ludźmi tym co robię i tym, co myślę. Chciałem, by mnie słuchano. Obecnie to właśnie internet najbardziej pozwala na to, by zaistnieć. Wokół mojego programu zbudowała się już całkiem spora społeczność. Mam niemałe grono stałych odbiorców, którzy komentują to, co przekazuję, zgadzają się bądź polemizują. To wszystko tworzy jakąś płaszczyznę porozumienia, której źródłem są moje prywatne poglądy. Nie oczekuję, że każdy będzie się z nimi zgadzał. Chodzi mi bardziej o to, by moja wersja, moje przekonania były swoistym motorem do rozważań dla innych, do tego, by oni swoje poglądy kształtowali w oparciu o szerokie spektrum argumentów i pojęć, by te poglądy były naprawdę efektem ich pracy twórczej, intelektualnej, a nie powielaniem medialnej papki informacyjnej. Nie wiem, czy udaje mi się ten cel osiągać, ale przynajmniej się staram.



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama