Piątek, 19 Kwiecień
Imieniny: Alfa, Leonii, Tytusa -

Reklama


Reklama

Taksówkarz o duszy belfra, czyli Adam Ćwikliński


Adam Ćwikliński jest szczycieńskim taksówkarzem od ośmiu lat. Nie jest to jednak jego całe życie zawodowe. Bo ono – w całości – świadczy o tym, że nie tylko Ireny Kwiatkowskie, ale i wśród przedstawicieli płci nienadobnej zdarzają się osobniki, które „żadnej pracy się nie boją”. Nie zawsze zmiana profesji jest kwestią wyboru, ale – czego dowodem jest pan Adam – zawsze wystarczy po prostu polubić to, co się robi.


  • Data:

Pochodzi pan ze Szczytna?

 

Nie. Urodzony w Lublinie, tam wychowany i wykształcony. Studiowałem geografię o specjalizacji nauczycielskiej najpierw systemem dziennym, a kończyłem już zaocznie, bo mieszkałem w Szczytnie. Przyjechałem tu jakoś tak 27 czy 28 lat temu.

 

I po co?

 

Za chlebem. Żona, świeżutka absolwentka romanistyki, też na UMCS, ale za to nie z Lublina a z okolic Radomia, tu dostała pracę i, to za godziwe, a nie nauczycielskie pieniądze, mieszkanie też od ręki. Więc raczej nie wybrzydzaliśmy tym bardziej, że na świecie była już córa, wówczas niespełna 3-letnia. Oczywiście, tę pracę żona miała w WSPol, i ma nadal zresztą.

 

A na co policjantom był potrzebny romanista?

 

Bo wtedy uczyli tam czterech języków, w tym także francuskiego. Teraz już mniej, ale na szczęście zajęcie żona ma i niewykluczone, że tak jeszcze jakiś czas będzie.

 

Zatem do Szczytna, niespełna 30 lat temu trafiła nie tylko młoda romanistka, ale i młody nauczyciel geografii...

 

Jeszcze wtedy student... Bo ja jakoś tak trochę długo studiowałem. Ze dwa lata dojeżdżałem do Lublina na zajęcia zaoczne, w międzyczasie jakaś przerwę zrobiłem na zarobkowy wyjazd do Norwegii. Dziś to standard prawie, ale w 1989 roku to był jeszcze niemały problem, wyjechać sobie na Zachód do pracy...

 

Warto było?

 

Powiem tak: wtedy moja mama, w przeliczeniu na dolary zarabiała miesięcznie 50 dolarów, a ja z tej Norwegii po miesiącu przywiozłem tysiąc. Mogłem się pytać ile Lublin kosztuje... Pracowałem tam z półtora miesiąca, później wspomagałem się zajęciami w spółdzielni studenckiej, trochę handlem w okolicach muru berlińskiego, który jeszcze stał. Jakoś trzeba było sobie radzić.

 

Studia wtedy jeszcze, przynajmniej z założenia, były bezpłatne...

 

Studia owszem, ale samo życie było jednak kosztowne. A że oboje byliśmy bardzo młodzi i bardzo ambitni, to chcieliśmy wszystko sami, bez wyciągania od rodziców. Nie mieliśmy, dziś – niestety - dość powszechnego przekonania, że nam się „należy”, a że wcale niemała liczba młodych ludzi takie właśnie ma podejście do życia, to wiem, bo słucham co i o czym mówią, gdy ich np. wiozę z klubu do domu. Roszczeniowość młodych mnie wręcz momentami przeraża i to właśnie okrutne w istocie przeświadczenie, że obowiązkiem rodziców jest zaspokajanie ich wszystkich potrzeb, a najbardziej tych „rozrywkowych”.

 

 

Do etapu taxi za chwilę dojdziemy. Najpierw szkoła...

 

 

...w Jerutach. Ale tylko cztery lata. Zrezygnowałem chyba w 1995 roku. Wziąłem pensję młodego nauczyciela, opłaciłem czynsz za mieszkanie, rachunki za prąd itp., i... nie wystarczyło na przedszkole dla dziecka. Więc, choć praca była fajna, a dzieciaki cudowne, to moja męska duma została urażona tą nauczycielską jałmużną. A i tak już dorabiałem praniem dywanów i tapicerek samochodowych, bo zainwestowałem w specjalny odkurzacz piorący. Bywało śmiesznie i dziwnie, gdy np. prałem dywan w domu któregoś z uczniów. Na jednej z wywiadówek starsza pani, chyba babcia jakiegoś ucznia spytała mnie wprost, czy się nie wstydzę. Odpowiedziałem, że wstydzić to się powinien minister edukacji za to, że mi tak mało płaci, że muszę dorabiać. A ja nie mam się czego wstydzić, skoro uczciwie pracuję. A wtedy mieliśmy już drugie dziecko i potrzeby rodziny rosły...


Reklama

 

I zniechęcony tą jałmużną, zmienił pan zawód...

 

Zwolniłem się ze szkoły, a po dwóch miesiącach wakacji zostałem przedstawicielem handlowym, powiedziałbym... wielobranżowym. Najpierw zakładom krawieckim oferowałem tkaniny z Turka, później kursy języków obcych na odległość w szkołach i indywidualnie, następnie opony przemysłowe z osprzętem do maszyn i tak to trwało około 15 lat. Było nieźle, jeździć lubię, ale że obsługiwałem cały kraj, to w domu byłem weekendowym gościem. Dzieci w międzyczasie już prawie dorosły i trochę mi się zrobiło szkoda tych lat, gdy temu dorastaniu nie towarzyszyłem na co dzień. Chciałem nadrobić jeszcze, ile się da, więc zostałem taksówkarzem tu, na miejscu. Zostałem i jeżdżę...

 

I tak już do emerytury?

 

Trudno powiedzieć. Żonie jeszcze parę lat brakuje do pełnej emerytury, więc zostaniemy tutaj. Czy na zawsze? Nie wiem. Dzieci się rozjechały i raczej w Szczytnie nie osiądą, a my na Mazurach jak ptaki, żadnej rodziny i co najwyżej trochę już własnych korzeni zapuszczonych po tych latach. Rozważamy z żoną dwie opcje: albo zostać w Szczytnie, albo ruszyć za którymś z dzieci, jak one już też gdzieś na stałe osiądą. Nie mogę więc powiedzieć, czy będę taksówkarzem już do emerytury. Nie wiem.

 

Osiem lat wożenia pasażerów taksówką to zapewne wiele różnych zdarzeń i tych zabawnych, i tych mniej. Jakieś szczególnie utkwiły panu w pamięci?

 

Może nie śmieszny, ale sympatyczny, a już na pewno dochodowy był kurs z „Leśnej” na Plac Juranda. W drodze włączyłem płytę Grechuty. Pan z tylnego siedzenia stwierdził: „Boże, jak ja tego dawno nie słyszałem. Niech pan pojeździ jeszcze, a ja posłucham...” Zrobiłem trzy okrążenia wokół mniejszego z jezior, gdy pasażer zadowolony uznał, że już może jechać do celu. Pamiętam też pierwszą „weselną” wódkę, którą mi wręczył... fotograf. Wiozłem go z imprezy dobrze hm... zmęczonego i zostawił w samochodzie aparat. Był przerażony stratą zdjęć, bo przecież takiej imprezy jak wesele powtórzyć się nie da. Aparat odzyskał, a ja zyskałem trunek.

 

Ale są też pasażerowie, o których niczego miłego powiedzieć się nie da?

 

Są. Najtrudniejsi są awanturnicy, którzy oskarżają nas o celowe wydłużanie trasy. Na szczęście jest ich naprawdę niewielu. I nie mają racji. Bo mi np. nie opłaca się wydłużać celowo jednego kursu, gdy już mam zamówiony następny. Ale tę wadę „naciągania drogowego” kiedyś, dawno, dawno temu, taksówkarzom przypisano i trudno ją z ludzkich przekonań wyeliminować. Tak już jest chyba ze wszystkim poglądami, tzw. „pewnikami”. Ktoś po prostu coś „wie” i już. Nie ma szans na przekonanie takiego kogoś, że może być inaczej.

 

Jest pan jedną z niewielu znanych mi osób, które dostrzegają rzeczy, powiedziałabym, natury ogólnej. Kiedyś zainteresował mnie pan losami kostki granitowej zdejmowanej z ulicy Piłsudskiego, zaniepokojony, że może być ona wyrzucona. Mało kto, z tzw. zwykłych ludzi, w ogóle zwróciłby uwagę na taki - pozornie – drobiazg. Pan tak ma zawsze? Takie obywatelskie patrzenie jest wrodzone czy nabyte?

Reklama

 

Chyba jedno i drugie. Mam oko do szczegółów i dostrzegam różne drobiazgi. Tata był nauczycielem i społecznikiem, więc pewnie mi to w genach przekazał. Widzę, a co gorsza – reaguję. Widzę naderwaną rynnę i wyobraźnia mi podpowiada, co się może stać, gdy się oberwie do końca na przechodzące dziecko, widzę wyrwy w jezdni, na których może dojść do wypadku. Widzę i zwykle dzwonię do służb różnych z informacją i z wnioskiem o usunięcie problemu.

 

Rozumiem więc, że sporo takich mniej czy bardziej dolegliwych mankamentów pan dostrzega...

 

Wiele. Może drobnych, ale ważnych. A tym bardziej mnie ich istnienie denerwuje, że mogą być bez problemu usunięte. W ogóle mogłoby ich nie być, gdyby ludziom, głównie decydentom, nie brakowało wyobraźni i zwykłej empatii. Dla przykładu. Przy głównych drzwiach wejściowych do „Elmedu” przy ul. Gnieźnieńskiej jest zakaz zatrzymywania się. Obok budynku jest parking, ale do tych drzwi jest 30 może 50 metrów. I przyznam, że ja ten zakaz łamię. Zatrzymuję się przy drzwiach do poradni, bo wiozę akurat panią w wieku bardzo podeszłym, poruszającą się o kulach. Czy mam ja narażać na dreptanie, gdy robi to z ogromnym trudem, z parkingu? Kiedyś w takiej właśnie sytuacji „trafił” mnie patrol policji. Spytałem: „A gdyby to pana mama czy babcia miała o kulach iść po tych parkingowych wertepach?” Mandatu nie dostałem. Nie zmienia to jednak faktu, że przecież przy tych drzwiach stają karetki, radiowozy i my – taksówkarze. I wszyscy świadomie, bo z konieczności, i dla dobra innego człowieka, łamiemy ten zakaz. Czy więc nie łatwiej i nie lepiej by było dopuścić tam możliwość zatrzymywania się na minutę czy dwie? Takich pozornie „drobiazgów” można znaleźć wiele. Nie tylko w Szczytnie. Wszędzie. I chyba tu najbardziej wyłazi ze mnie belfer. Wkurza mnie po prostu taka powszechna bezmyślność i brak patrzenia pod nogi nie tylko swoimi oczami, ale każdego innego przechodnia. Gdybyśmy tak zwyczajnie, wszyscy umieli, a przede wszystkim, chcieli widzieć więcej, każdemu żyłoby się na pewno trochę lepiej, spokojniej i mniej nerwowo. Jedni mówią, że bieg to zdrowie, ale ja powiadam, że patrzenie, ale takie, żeby widzieć.

 



Komentarze do artykułu

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama