Sobota, 20 Kwiecień
Imieniny: Agnieszki, Amalii, Czecha -

Reklama


Reklama

Szczycieńskie losy Mazurów - Sonia i Mikołaj (Erwin Syska, cz. 3)


W gospodarstwie państwa Sysków wśród robotników przymusowych pracowała również Ukrainka Sonia Jaremenko oraz Białorusin o imieniu Mikołaj. Sonia miała zaledwie 18 lat, gdy Niemcy ją zatrzymali na Ukrainie i w specjalnym transporcie pracowników przymusowych przewieźli do Prus Wschodnich. Część ludzi znajdujących się w transporcie przywieziono do Szczytna.


  • Data:

– Pewnego razu mój ojciec w interesach wyjechał do Szczytna i dowiedział się, że można pozyskać ludzi do pracy w gospodarstwie. Zgłosił się do urzędu i tam mu powiedziano, że w specjalnie przygotowanych do tego celu barakach nad Jeziorem Domowym Dużym przebywają robotnicy. W gospodarstwie była potrzebna kobieta, która wspomogłaby w pracy matkę Erwina.

 

Po wejściu ojca Erwina do baraku, w którym przebywały wyłącznie kobiety, jego wybór padł na niespełna dwudziestoletnią młodą dziewczynę. Mój ojciec zapytał się po niemiecku, czy chce pracować w gospodarstwie, na co ona odpowiedziała, że tak. – I to chyba znajomość języka niemieckiego zadecydowała o wyborze mojego ojca. Tego samego dnia po południu do naszego gospodarstwa zawitała Sonia Jaremenko z Kijowa.

 

– Zarówno Sonia, jak i Mikołaj przez moich rodziców byli bardzo dobrze traktowani – opowiada Erwin. - Podczas posiłków siadali wraz z nami do stołu i nie było jakichkolwiek uprzedzeń, jeśli chodziło o przynależność narodową czy też status robotnika przymusowego. Nie bali się ciężkiej pracy i w przerwach, podczas których mieli czas na własny odpoczynek, często bawili się z nami.

 

 

Wyjazd do Magdeburga

 

W drugiej połowie lipca 1944 roku nie było nas już w Wałach. Znaleźliśmy się nieopodal Magdeburga w Niemczech. Stało się tak, ponieważ - jak opowiada Erwin Syska - dla bezpieczeństwa ojciec postanowił wysłać dzieci w głąb III Rzeszy.

 

– To było na początku lipca 1944 roku, gdy rozpoczęły się wakacje. Ojciec o swoich planach związanych z wysłaniem nas do Niemiec nic nam wcześniej nie mówił. Powiedział nam jedynie, że wyjeżdżamy do wujka, który mieszka pod Magdeburgiem. Nie wiedzieliśmy, że nie wrócimy już do Szczytna, miasta, jakie pamiętaliśmy z lat dzieciństwa. W ciągu zaledwie kilku dni matka Erwina spakowała niezbędne rzeczy na czas podróży i pewnego lipcowego poranka wraz z mężem zawiozła dzieci na dworzec w Szczytnie. Opiekę nad czwórką dzieci sprawował najstarszy brat z rodzeństwa Erwina Syski.

 

Tajemniczy załadunek

 

Pewnego sierpniowego popołudnia ojciec Erwina dowiedział się, że jeden z transportów zwierząt będzie skierowany w okolice Magdeburga. Niezwłocznie postanowił to wykorzystać. Podczas swoich cotygodniowych wyjazdów do Szczytna z przygotowanym transportem koni, przyjechał na rampę kolejową nieopodal kaszarni i rozpoczął załadunek zwierząt do wagonów.

 

Pracownicy, którzy go zawsze wspomagali w tej pracy, byli nieco zdziwieni, ponieważ Herr Syska z Wałów zawsze tak kompletował zwierzęta, aby wagon przeznaczony do ich transportu był zapełniony. Tym razem było inaczej. Zabrakło czterech sztuk, a gospodarz z Wałów stwierdził, że wolne miejsce wypełni sianem i obrokiem, które przydadzą się zwierzętom podczas transportu.

 

– Okazało się, że ojciec nie przywiózł siana, które miało być dla zwierząt. Nie wiedziałem, że było to jego celowe działanie – opowiada Erwin Syska. Pracownikom odpowiedzialnym za załadunek koni do wagonów oraz ich pielęgnację powiedział, że musi jak najszybciej wrócić do Wałów i jeszcze przed zmierzchem, zanim odjedzie transport – dostarczyć siano dla zwierząt.

 


Reklama

Po powrocie do domu, ojciec Erwina wraz z robotnikami zaczął pośpiesznie ładować „koński prowiant” na przygotowany drabiniasty wóz. Gdy już skończono, kazał robotnikom iść do siebie, a sam, jak powiedział – dopilnuje reszty roboty. – Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że nasi rodzice postanowili wysłać nas do Rzeszy. W tajemnicy nawet przed dziećmi matka już wcześniej spakowała niezbędne dla dzieci rzeczy do dużych kufrów podróżnych, które ojciec ukrył w stodole. Gdy stwierdził, że robotnicy po załadowaniu siana na wóz poszli do swoich pomieszczeń, bardzo ostrożnie schował te kufry w ułożonym na wozie sianie.

 

Przed zmierzchem był już z powrotem w Szczytnie. Przy pomocy jednego z zaufanych pracowników kolei, przeładował siano do wagonu, a gdy zrobiło się już zupełnie ciemno, w wagonie pod sianem ukrył też kufry.

 

Pomoc Soni

 

Jak wspomina Erwin Syska, pracująca w ich gospodarstwie Sonia, była bardzo inteligentną dziewczyną, która przed wkroczeniem Niemców rozpoczęła studia na Uniwersytecie Kijowskim. Ojciec Soni, według jej opowiadań, był wysoko postawionym oficerem Armii Czerwonej w randze pułkownika.

 

– Znała biegle kilka języków, w tym niemiecki, angielski i łacinę, co w znaczny sposób pomagało mi podczas nauki w Hindenburggimasium w Szczytnie – opowiada pan Erwin. - Podczas przyjazdów do domu na sobotę i niedzielę miałem bezpłatne korepetycje z języków, które były wykładane w szkole. Pomagała mi też w przedmiotach ścisłych, dzięki czemu miałem coraz lepsze oceny w cenzurce.

 

- Sonia wraz z Mikołajem uczestniczyła i pomagała moim rodzicom podczas ucieczki z Prus Wschodnich w styczniu 1945 roku. Na odcinku pomiędzy Elblągiem a Gdańskiem, kolumna cywilów, w której znajdowali się i moi rodzice, została zatrzymana przez czerwonoarmistów, którzy uciekających Mazurów uważali za Niemców i mścili się na nich na swój zwykły sposób: plądrowali wozy, grabili mienie, a kobiety często gwałcili. Spomiędzy uciekających autochtonów „wyłuskiwali” robotników przymusowych z terenów Białorusi i Ukrainy (jeśli ci towarzyszyli swoim „wojennym panom”) i najczęściej wcielali do armii. Na szczęście Sonia, który znała biegle język rosyjski wybawiła z tarapatów rodzinę Syski i nazajutrz wszyscy dotarli w okolice Gdańska.

 

Jak wspomina pan Erwin, Sonia wraz z Mikołajem na wieść, że w okolicach Gdyni znajduje się radziecki transport, który przewoził rannych czerwonoarmistów do Związku Sowieckiego, postanowili tam dotrzeć i wraz z rannymi wrócić do kraju.

 

Powojenny kontakt

 

- Przez wiele lat po zakończeniu wojny nurtowało mnie ciągle pytanie, czy Sonia przeżyła i dotarła do domu.

 

Za cel postawiłem sobie dowiedzieć o jej losach. Wysyłałem mnóstwo pism, zarówno do ambasady Ukrainy w Niemczech, jak i do niemieckiej na Ukrainie. Otrzymywałem jedynie odpowiedzi, że nie posiadają jakichkolwiek informacji o wymienionej przeze mnie osobie.

 

Jak twierdzi pan Erwin, pomogły mu w tym niewątpliwie zmiany ustrojowe w 1989 roku nie tylko w Polsce, ale i w Europie. W połowie lat dziewięćdziesiątych, pewnego razu, gdy pan Erwin był u lekarza i czekał na swoją kolejkę, z nudów zaczął przeglądać rozłożone na stoliku w poczekalni ulotki i foldery reklamowe. – Przez zupełny przypadek w moje ręce dostała się ulotka o niemiecko-ukraińskiej fundacji, która za cel postawiła sobie pojednanie wymienionych narodów.

Reklama

 

Pomimo swoich lat znam się na nowszej technologii i postanowiłem wysłać do nich mailowo zapytanie odnośnie Soni, podając przy tym dokładną datę jej urodzin. Niespełna po trzech dniach Erwin otrzymał odpowiedź, że niezbędne jest przesłanie jakiejkolwiek fotografii Soni w celu zweryfikowania jej osoby (wysłane zdjęcie prezentujemy w dzisiejszym odcinku). Sprawa stała się na tyle głośna, że zaangażowała się w nią nawet i ukraińska telewizja publiczna. Dzięki tym działaniom, fundacji udało się ustalić, że Sonia żyje i mieszka obecnie w Kijowie.

 

- Moja radość nie miała granic. Rozpłakałem się jak dziecko – opowiada pan Erwin. Niezwłocznie rozpoczął przygotowania do wyjazdu na Ukrainę. – Pojechałem do Kijowa i spotkałem się z Sonią. W stolicy Ukrainy spędziłem 10 dni. Prawie codziennie spotykałem się z Sonią i za każdym razem przepraszałem za Niemców, od których w czasie wojny doznała bardzo dużo krzywdy.

 

Przygotowania do ucieczki

 

Wróćmy jednak do czasów wcześniejszych o półwiecze. Jesienią 1944 roku ojciec Erwina nadal nasłuchiwał zakazanych przez nazistów stacji radiowych, zarówno tych zachodnich, jak i z Moskwy. Dzięki temu dowiedział się, że podział państwa niemieckiego po przegranej wojnie jest już nieunikniony. Coraz bardziej przerażała go myśl, że jeśli sowieci dotrą przed jej zakończeniem do linii Wisły, to Prusy Wschodnie znajdą się w radzieckiej strefie wpływów.

 

Pamiętał jeszcze z czasów I wojny światowej wydarzenia związane z okrucieństwem wojsk kozackich na terenie powiatu szczycieńskiego.

 

– Niejednokrotnie opowiadał mi o ataku na pociąg osobowy w okolicach Jerutek i o okropnościach i mordach dokonanych przez sotnię kozacką na cywilny pociąg – opowiada pan Erwin.

 

Na nic zdały się wszędzie rozgłaszane zapewnienia gauleitera Kocha o niezwyciężonej armii niemieckiej i „cudownej broni”, która najpierw miała dać przewagę, a następnie wygraną wojnę. Ojciec Erwina Syski nie wierzył w te propagandę i nie zamierzał bezczynnie czekać.

 

– Mój ojciec kierował się zdrowym rozsądkiem i doświadczeniem z poprzedniej wojny. Już w połowie lata 1944 roku, pomimo zakazu władz niemieckich zaczął przygotowywać się do ucieczki z zagrożonych Prus Wschodnich. Jak opowiada pan Erwin, w domu mieli samochód, ale ojciec zrezygnował z tego środka transportu i postawił na konie, na których znał się jak nikt inny w okolicy. Dzięki swojej wiedzy i kontaktom, wstępnie zaplanował marszrutę, zgodnie z którą miał się poruszać w czasie ucieczki w kierunku zachodnim. Mając również liczne kontakty z innymi handlarzami koni, zorganizował miejsca, w których zmęczone zwierzęta mógł wymienić na inne. W obejściu trzymał w pogotowiu parę najlepszych koni i jednego tzw. luzaka, który był zabezpieczeniem w przypadku, gdyby któreś ze zwierząt padło.

 

 

Opis do zdjęć: 1. Sonia i Mikołaj podczas przerwy na posiłek. To dzięki temu zdjęciu udało się odnaleźć Erwinowi Sonię. 2. Podwórze gospodarstwa Syski. Pierwsza z prawej Marta Syska, matka Erwina

Fotografie pochodzą z archiwum rodzinnego Erwina Syski.



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama