Wtorek, 19 Marca
Imieniny: Aleksandryny, Józefa, Nicety -

Reklama


Reklama

Sędzia - to odpowiedzialność, pokora i szacunek do każdego człowieka


Jan Steraniec jest sędzią. Nawet jeśli już nieaktywnym, to wciąż sędzią. Pełnił tę rolę w imieniu Temidy 34 lata. Na odpoczynek więc zasłużył i od 8 stycznia 2018 roku przeszedł w tzw. stan spoczynku. Na własną prośbę. - Wolałem odejść sam, niż czekać na odwołanie przez ministra – wyjaśnia. O sędziowskiej pracy rozmawiamy, nie pomijając też elementów życia prywatnego.


  • Data:

Odszedł pan z sądu przed upływem kadencji?

 

Funkcję prezesa Sądu Rejonowego w Szczytnie mogłem jeszcze pełnić do czerwca bieżącego roku. Decyzję o odejściu podjąłem w lipcu ubiegłego roku, kiedy w sejmie rozpoczęło się procedowanie projektów ustaw o zmianach w sądownictwie. Projekty te dawały ministrowi sprawiedliwości prawo odwoływania i powoływania prezesów sądów według indywidualnego uznania. I wtedy złożyłem wniosek o przeniesienie w stan spoczynku.

 

Jak się zostaje, tzn. jak się dotychczas zostawało prezesem sądu?

 

Od transformacji ustrojowej, czyli od 1990 roku wprowadzono kadencyjność tej funkcji przy ograniczeniu do dwóch 4-letnich kadencji. Po przerwie co najmniej jednej kadencji można było ponownie tę funkcję pełnić. Kandydaturę zgłaszał prezes sądu wyższej instancji, sędziowie danego sądu głosowali i jeśli ich większość była za przedstawionym kandydatem, prezesa na stanowisko zatwierdzał prezes Sądu Apelacyjnego, wcześniej czynił to właściwy minister. W 1990 roku dokonano radykalnych zmian. Wtedy odwołano wszystkich prezesów wszystkich sądów i powołano nowych. Wtedy właśnie po raz pierwszy objąłem tę funkcję. Po dwóch kadencjach zostałem wiceprezesem, a prezesem była pani sędzia Makarczuk, następnie prezesem był pan sędzia Bil, a po jego dwóch kadencjach ponownie ja zostałem prezesem. To był dowód uznania ze strony kolegów sędziów, dla mnie bardzo ważny. Kiedy odchodziłem z sądu usłyszałem, że wraz ze mną odchodzi też epoka. Nie mi oceniać, czy to słuszne spostrzeżenie, ale odbieram je bardzo pozytywnie. To nie znaczy, że była to dla mnie łatwa decyzja. Do odejścia przygotowywałem się powoli, zwalniałem... Ostatnią sprawę, jaką rozpatrywałem jako sędzia, celowo i z premedytacją wyznaczyłem sobie na 13 grudnia, na godzinę 13.

 

Szczytno jest pana rodzinnym miastem?

 

Nie. Przyjechałem tu w 1984 roku z polecenia prezesa Sądu Okręgowego w Olsztynie. Pochodzę z okolic Dobrego Miasta. Po studiach w Toruniu rozpocząłem aplikację sędziowską w Ostródzie. Miałem nadzieję tam zostać i pracować, ale prezes zadecydował inaczej. Tak trafiłem do Szczytna, już z żoną i z rocznym dzieckiem i tu zostałem. Wcześniej Szczytno istniało dla mnie tylko w sensie literackim, tylko poprzez Sienkiewicza. Wyobrażałem je sobie jako miasteczko na polskich rubieżach, zimą zasypane śniegiem. Gdy wysiadłem z pociągu i zobaczyłem dworcową rampę niemal żywcem wyjętą z westernu, jedną główną ulicę i ogólnie całą resztę okropnie brzydką pomyślałem, że żadna siła mnie tu nie zatrzyma. Czas jednak zmienił moje nastawienie. A właściwie nie tyle czas, co ludzie. Bo ludzi poznałem tu bardzo życzliwych. Jeden z nowych znajomych zawiózł mnie do Przeździęku na grzyby i znalazłem wtedy ponad 200 borowików, a tyle na oczy wcześniej nie widziałem. O moim postanowieniu zadecydowała miła staruszka, spotkana w lesie, która wskazała mi drogę, gdy nieco pobłądziłem, później ktoś kolejny, kto mnie zaraził wędkarstwem w tutejszych jeziorach. Minęło parę lat i gdy mi zaproponowano przejście do Sądu Okręgowego w Olsztynie – nie zgodziłem się.

 

I w Szczytnie przyszły na świat kolejne dzieci, nowi mieszkańcy miasta...

 

Dokładnie. Tu urodziła się kolejna dwójka moich dzieci, więc było ich już troje. Trochę to było odważne z naszej strony, bo do 1990 roku sędziowie, niezależnie do tego co kto sobie wyobraża, byli naprawdę marnie wynagradzani. My pozwoliliśmy sobie na trójkę dzieci między innymi dlatego, że w codziennej egzystencji wspomagali nas rodzice. Przy końcu lat 80. nawet otrzymaliśmy mieszkanie służbowe. Wtedy swoją życzliwość okazał jeden z moich nowych sąsiadów, który był taksówkarzem. Był mocno zdziwiony tym, że nie mam nawet samochodu, a i na rower trudno było uzbierać. Z autentycznej życzliwości zaproponował mi wyjazd na „saksy”. Powiedział: „Zabiorę pana do Szwecji w wakacje, na zbiór jagód, sobie pan zarobi”. I pojechałem, chociaż w tej Szwecji wstyd mi było przyznać się, że jestem sędzią. I tymi jagodami zarobiłem na swój pierwszy samochód. Dziś zarobki są znacznie godniejsze i chyba nie wyobrażam sobie, by jakiś współczesny sędzia, nawet przy niższych dochodach, zechciał sobie dorobić zbieraniem jagód czy truskawek.

 

Jest pan karnistą. Czy potrafi pan powiedzieć ile wyroków skazujących wydał pan przez te 34 lata?

 

To liczba astronomiczna. Nie jestem w stanie tego powiedzieć. Na pewno liczby idą w tysiące. Praca nad poszczególną sprawą składa się z trzech elementów: zapoznanie się z aktami, wypracowanie koncepcji prowadzenia rozprawy czyli przygotowanie się od strony merytorycznej i prawnej i trzeci etap – to już sam proces, a w następstwie wydanie wyroku i jego uzasadnienie, co jest bardzo czasochłonne. Szczególnie w ostatnich czasach sędziowie muszą sporządzać bardzo dużo pisemnych uzasadnień rozstrzygnięć. Z jednej strony jest to efekt rosnącej liczby spraw, jakie do sądu trafiają. Dość wskazać, że obecnie średnio na przykład sędziowie orzekający w sprawach cywilnych, mają na bieżąco po około 400 spraw. Poza tym rośnie też społeczna wiedza odnośnie praw, co powoduje, że więcej jest przypadków, kiedy wykorzystywana jest cała dostępna droga prawna, odwoławcza.

 

To może łatwiej więc będzie powiedzieć, ile orzeczonych przez pana wyroków zostało unieważnionych przez sądy wyższej instancji?

 

Są dwie formy: wyroki mogą być uchylone i przekazane do ponownego rozpoznania lub zmienione merytorycznie. Są to wskaźniki, na podstawie których dokonuje się zresztą oceny sędziego. Jeśli np. sędzia wyda sto wyroków, a dwadzieścia z nich zostaje zaskarżonych, to tylko w oparciu o te dwadzieścia ocenia się merytorycznie sędziego. I tu jako kolejnym niejako elementem tej oceny jest to, czy zaskarżony wyrok został utrzymany w mocy czy też został zakwestionowany w którejś z wyżej wymienionych form. W przypadku wydanych przeze mnie wyroków z tych statystycznie 20% zaskarżanych około 70% było utrzymywanych w mocy.

 

Zawód sędziego jest zaliczany do grupy tych niebezpiecznych, szczególnie w przypadku spraw karnych...


Reklama

 

Bardziej stresogenny. Bywają nagłaśniane przypadki, kiedy na sali sądowej sędzia przestaje nad sobą panować. To właśnie efekt ciągłego stresu. Owszem, ze strony podsądnych zdarzają się jakieś przejawy agresji, głównie werbalnej, ale nie... Stres był, i jest, w tej pracy znacznie bardziej niebezpieczny niż niezadowolony uczestnik procesu.

 

I nikt panu nigdy nie groził?

 

Przez wiele lat spotykałem się w miejskim środowisku społecznym mnóstwo przejawów sympatii i empatii do mnie, jako człowieka, ale też i sędziego. I to było dla mnie takim bardzo ważnym elementem sprawowania, który w dużym stopniu nawet niwelował ten ciągły stres. Raz, co prawda, zdarzyło się, że mi ktoś poprzecinał opony w samochodzie i chyba był to jedyny znany mi przypadek, który mógłbym złożyć na karb niezadowolonego skazanego, za jakąś formę zemsty. Sam się temu dziwię, ale naprawdę nigdy nie miałem obaw o własną skórę, a poruszam się po mieście bez żadnych środków ostrożności. Pamiętam sprzed lat sytuację, gdy blisko północy szedłem nad mniejszym z jezior. Z naprzeciwka szło dwóch mężczyzn z wyraźną chęcią do rękoczynów. Jednego rozpoznałem i wymieniłem jego nazwisko. Spojrzał, powiedział: „A, to pan panie sędzio!”, machnął niemal przyjacielsko ręką i obaj poszli swoją drogą.

 

Skoro był pan sedzią 1984 roku, to zapewne nie brakuje jednak osób, które uważają pana za sędziego „reżimowego”, co samo w sobie może budzić niechęć. Zapewne z jakimiś oznakami tej niechęci się pan jednak spotkał.

 

 

To prawda, że w ostatnim okresie, a dokładniej w ostatnim roku takie nieprzyjemne sytuacje zaczęły się zdarzać. W różnych pismach, kierowanych m.in., do ministra sprawiedliwości określano mnie jako strażnika mafii, obrońcę złodziei. Pisano, że powinienem być odwołany z funkcji prezesa i sędziego. Te ataki miały też charakter werbalny, bezpośredni. Nazywano mnie „komunistą”, „komunistycznym prawnikiem”, twierdzono, że nie mam godności i honoru, by odejść samemu. Posądzano mnie o łapownictwo, o korupcję... Te skargi i pomówienia, kierowane do różnych instytucji wymiaru sprawiedliwości wracały do mnie i to ja miałem na nie udzielać odpowiedzi. I to było najbardziej przykre w tej ogólnie przykrej sytuacji, tym bardziej, że tylko sporadycznie były to pisma anonimowe. Niektórzy „oskarżyciele” byli mi znani, ale o większości nawet nie słyszałem. Przykre pod względem prawnym, bo obecnie nie ma odpowiedzialności za słowo, a wiele z tych „oskarżeń” miało charakter wręcz karalny. Ale przede wszystkie przykre pod względem ludzkim, bo nie mam sobie nic do zarzucenia, a przed takim „błotem” nie da się obronić. To „trollowanie” mojej osoby było też jednym z motywów, dla których zdecydowałem się odejść.

 

Najtrudniejsze sprawy?

 

Pod względem trudności prawnych wymieniłbym postępowanie jakie toczyło się w szczycieńskim sądzie, a dotyczące podejrzenia funkcjonowania więzienia CIA w Starych Kiejkutach i przyznania statusu pokrzywdzonego jednemu z prawdopodobnie przetrzymywanych tam mężczyzn. Ze względu na wagę przestępstwa i rozległość działań, za najtrudniejszą mogę uznać sprawę sprzed kilkunastu lat, dotyczącą kradzieży samochodów, w tym także dla okupu. Działalność tę prowadziła zorganizowana grupa przestępcza i wtedy dochodziło do rzeczywiście trudnych sytuacji. Do jednej z nich należało np. zawiadomienie o podłożeniu ładunków wybuchowych w sądzie, by wstrzymać proces. Miałem też sytuację, kiedy podejrzany o dokonanie rozboju podczas orzekania o środku zapobiegawczym przedarł się do okna, stanął na parapecie i groził popełnieniem samobójstwa. Wezwana była straż pożarna, która rozłożyła pod oknem „dmuchawce”. Przyjechało też pogotowie. I powstała sytuacja wręcz dziwna. Lekarz pogotowia usiadł przy stoliku, podejrzany stał na parapecie. Nikt nic nie mówił. Lekarz po prostu siedział i palił papierosy. Przy którymś kolejnym spytał wciąż stojącego na parapecie delikwenta: „Zapalisz?” I człowiek zszedł, usiadł naprzeciwko lekarza, zapalił. Później oczywiście sprawą zainteresowali się dziennikarze, prowadzone było postępowanie, które miało wyjaśnić, jak w ogóle się stało, że ten człowiek miał możliwość wskoczyć na parapet. Ale nic to... Wszystko skończyło się dobrze, a najważniejsze, że człowiek przeżył, nawet jeśli na ponad trzy lata poszedł siedzieć.

 

Wiem też, że bywają sprawy i sytuacje na sali sądowej wręcz komiczne. Czy coś takiego zdarzyło się panu?

 

Istotnie. Sytuacje bywały różne. Od szokujących do zabawnych. Bywało, wcale nie tak rzadko, że uczestnicy wyciągali krzyże czy inne dewocjonalia, mające potwierdzać ich prawdomówność. Czasem sytuacje są tak zabawne, że wręcz niemożliwe jest zachowanie powagi. Musiałem wtedy zarządzać parominutową przerwę, bo śmiać się na sali oficjalnie było rzeczą nie do pomyślenia. Jedna z takich sytuacji miała miejsce podczas rozprawy od drobną kradzież. Występowała para. Pan o swojej partnerce mówił: „pani”. Zapytany dlaczego, czy jej nie kocha odrzekł, że nie kocha, a tylko z nią jest, a że został pouczony o mówieniu prawdy, więc to wyznał. Bardzo się jednak wystraszył, że to wyznanie wyjdzie na jaw, gdy zeznawała jego partnerka. Siedział wyraźnie wystraszony, aż go uspokoiłem, że to wyznanie prawdy nie zostanie jej przekazane. Wyraźnie mu ulżyło, bo do końca procesu siedział rozparty, jak w fotelu w pubie. Może nie brzmi to w opowiadaniu komicznie, ale na sali sądowej taka diametralna różnica była bardzo widoczna. Ten człowiek bardziej się obawiał swojej partnerki niż ewentualnej kary. Inna sytuacja, znacznie poważniejsza, miała miejsce w Wielbarku, w millenijnego sylwestra. Nielegalnie posiadający broń właściciel mieszkania strzelił do włamywacza w obronie własnego mienia. Włamywacz został ciężko ranny, ale przeżył. Problem wówczas był w tym, że stojący po stronie młodego włamywacza mieszkańcy dokonają samosądu nad strzelającym. O tym zagrożeniu informował prokurator. Rzecz się działa około godziny 18 wieczorem, a ja już szykowałem się przecież na wyjątkowego sylwestra. Musiałem szybko zadecydować, czy aresztować strzelającego za nielegalną broń i to strzelanie, jednocześnie chroniąc przed zemstą czy nie. Ostatecznie nie został osadzony w areszcie i nikt mu krzywdy nie zrobił.

Reklama

 

Czy sędzia może odmówić prowadzenia jakiejś sprawy, nawet jeśli nie ma takiego obowiązku w myśl ustawy?

 

Zdarza się, a w ostatnich czasach nawet dosyć często. Przyczyny są różne. Sędzia składa oświadczenie i wyłącza się z postępowania kiedy sprawa dotyczy osoby, z którą łączą go jakieś relacje, choćby wcale nieścisłe, gdy to np. sąsiad albo mechanik, z którego usług się korzystało itp. Generalnie sędzia powinien rezygnować z prowadzenia spraw dotyczących osób, z którymi miał czy ma jakiekolwiek, choćby najdrobniejsze relacje pozazawodowe. To też powód, dla którego sędziowie mają bardzo ograniczony krąg znajomych czy przyjaciół, z niewieloma osobami ze swojego otoczenia nawiązują bliższe relacje.

 

Można więc to uznać za dolegliwość zawodu. Z racji sprawowanej funkcji sędziowie mogą być postrzegani jako osoby aspołeczne...

 

Nie byłoby to słuszne spostrzeżenie. Nie uważam siebie za człowieka aspołecznego, a że z racji funkcji musiałem ograniczać swoje relacje z szerokim kręgiem ludzi nie ma tu nic do rzeczy. Wspomnę, że na początku lat 90. byłem bardzo mocno zaangażowany w działalność charytatywną, ukierunkowaną na dzieci i ludzi, którzy w tym czasie znaleźli się w bardzo trudnej sytuacji. Działaliśmy jako zespół charytatywny św. Brata Alberta. A potrzeb było wówczas bardzo dużo. Z czasem powstało wiele organizacji, które zajęły się tą sferą życia społecznego, zmieniły się potrzeby i ich zakres, ale nasz zespół wciąż działa, chociaż już nie tak intensywnie, jak na początku. Sędzia nie może i nie powinien uchylać się od działalności społecznej i ja się na pewno nie uchylałem. Jest osobą publiczną, ale musi bardzo rozważnie dobierać sytuacje i zdarzenia, na których publicznie wystąpi. To co mówiłem wcześniej, dotyczy przede wszystkim relacji prywatnych, towarzyskich i tu, rzeczywiście, sędzia musi liczyć się z wieloma ograniczeniami.

 

W polskim sadownictwie wiele się zmienia. Jak pan ocenia przyszłość prawa i przyszłość sprawiedliwości – celowo oddzielam te słowa, by nie było skojarzeń...

 

Aby sądy były bardziej wydolne i sprawne, by szybciej rozpoznawały sprawy obywateli, to w pierwszej kolejności powinno być zmienione prawo, głównie w zakresie procedur, by ułatwić tę pracę. Bo to nie sędziowie przedłużają procesy, a procedury, których muszą przestrzegać. Spod postępowania przed sądem może być wyłączonych szereg drobnych spraw, które doskonale mogliby rozpatrywać referendarze czy sędziowie pokoju, gdyby zostali ustanowieni. Na przykład miesięcznie do sądu wpływa ponad sto spraw o wykroczenia. Sąd musi wszcząć całą skomplikowaną i długotrwałą procedurę, by np. rozpatrywać czy naprawdę pies sąsiada za głośno szczekał i przeszkadzał lub też czy naprawdę komin jednego sąsiada szkodzi drugiemu. Wszystko to, czym się dawniej zajmowały kolegia samorządowe, stosujące tryb uproszczony, zostały przeniesione do sądów i wymagają przeprowadzenia całej procedury. To wydłuża postępowania, a przy tym jest nieekonomiczne. I to, czy sędziego Kowalskiego zastąpi sędzia Nowak niczego nie zmieni, bo spraw sądowych przybywa, a procedur nikt nie przeskoczy. W sferze karnej troszeczkę się polepszyło po wprowadzeniu m.in. możliwości zawierania ugód pozasądowych, instytucji dobrowolnego poddania się karze, ale to wciąż za mało. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie skutków pomysłu, by można było zaskarżać prawomocne już wyroki. Mogę tylko przewidywać, że ta nowa instytucja może wprowadzić ogromny zamęt.

 

Ten ewentualny zamęt pana już ominie. Czas na realizację hobby, tego, na co nigdy wcześniej nie było czasu. Czym się będzie pan teraz zajmował?

 

Przede wszystkim opieką nad rodzicami, którzy są już w podeszłym wieku i nie należą do najzdrowszych. Również rodzice żony są schorowani, więc dbałość o najbliższych będzie nas najmocniej absorbować. Raczej nie zrezygnuję z moich wypadów w Bieszczady. Bywam tam dwa razy do roku i uczestniczę w pieszych rajdach: wiosną prawników, w zorganizowanej formie, a jesienią jeżdżę sam, ewentualnie z żoną, bo nic mnie bardziej nie uspokaja, a jednocześnie nie napełnia energią na następne miesiące niż właśnie jesień w Bieszczadach i samotna wędrówka po połoninach. Może wrócę do wędkowania, na które w ostatnich latach nie miałem czasu. Może nawet będę częściej gotował...

 

Poważnie? Lubi pan pichcić?

 

Nie wiem jeszcze czy lubię, bo niezbyt często to robiłem, a dzięki żonie - nie musiałem. Ale ostatnio zostałem zmuszony przez rodzinę do ugotowania zupy i podobno była dobra. Nie sądzę więc, bym się nudził.

 

Nie będzie panu brakowało tej szczególnej atmosfery sali sądowej?

 

Tego nie. Chyba bardziej boję się braku kontaktu z ludźmi, z którymi pracowałem, znajomych, przyjaciół. Byli mi bliscy, w końcu spędzałem w tym gronie wiele godzin dziennie. Może nie wchodzę w bardzo bliskie relacje z wieloma osobami, ale niewątpliwie silną potrzebę kontaktów społecznych mam. Ale... przecież nie mieszkam na bezludnej wyspie. A jak już wspomniałem, w Szczytnie od początku zetknąłem się z ogromną ludzką życzliwością i nie wątpię, że nawet jeśli z mojego otoczenia zniknie kilka takich osób, to pojawią się kolejne.

 

Zdjęcie arch.

Jan Steraniec: - To zdjęcie, które najbardziej sobie cenię. Wtedy, 9 stycznia 2007 roku, otrzymałem nominację na sędziego Sądu Okręgowego z rąk Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Pan Prezydent na nominatów raczej nie zerkał, a na mnie akurat popatrzył i w tym momencie zrobiono nam zdjęcie.

 



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama