Środa, 17 Kwiecień
Imieniny: Anicety, Klary, Rudolfina -

Reklama


Reklama

Paweł dla znajomych, „Drak” dla fanów


Najczęściej piszemy, że Huntera nie trzeba przedstawiać, ani prezentować. I zapewne tak jest dla wielu. Ale, jeśli nawet nazwa zespołu im się kojarzy i coś tam o nim umieją powiedzieć, to czy na przykład znają w szczegółach członków, a przede wszystkim muzyka, o którym można by bez większej przesady powiedzieć: „Hunter – to on”. Jak zaczynał Paweł Grzegorczyk, skąd wziął się Hunter, i co – poza muzyką – zajmuje życie Pawła? Spytam, to się dowiem.


  • Data:

Osobiście nie jestem fanem metalu, rock – z racji młodzieńczego sentymentu – akceptuję. Muszę więc ufać opiniom innych. A moja córka powiada, że wasza ostatnia płyta jest absolutnie doskonała. Nie wiem, czy mogę to mówić (i pisać), ale stwierdziła, że ze względu na tę wyjątkowość to nawet sobie tę płytę kupi, żeby nie „piracić”. Takich fanów macie pewnie wielu?


Takich fanów to chcielibyśmy mieć jak najwięcej! (śmiech). Chociaż na brak zainteresowania naszą muzyką raczej nie narzekamy. Właśnie wróciliśmy z Woodstoku, który teraz nazywa Pol'and'Rock Festiwal. Graliśmy na tej imprezie po raz piąty. Może to nie za wiele jak na 24 lata, bo tyle właśnie istnieje ten festiwal, niezależnie od nazwy, ale trzeba pamiętać, że to jest ogromne wyróżnienie dla każdego zespołu. Nam się to zdarzyło aż pięciokrotnie, w tym roku także.

 

 

 



Jak reagowała publiczność? Bo to chyba jest najlepszym miernikiem popularności, jaką ma zespół?



Cudownie! Powiem tak: dla takich 70 minut, gdy staliśmy na scenie, a niemal wszyscy z kilkuset tysięcy widzów śpiewali wraz z nami nasze piosenki, warto było wziąć gitarę do ręki, a później, przez kolejnych kilkadziesiąt lat grać, później także śpiewać, a przede wszystkim z ogromnym wysiłkiem, trudem i z wieloma wyrzeczeniami wspinać się po szczeblach ku docenieniu i nazwijmy to umownie - popularności. A gdybym miał te nasze szczeble opisać, to uznałbym, że nie była to wygodna drabina, a bardzo chybotliwa drabinka sznurowa. Od czasu powstania Huntera, czyli 33 lata temu, wciąż się po niej wspinamy, a z tym szczytem bywa różnie...



Gdybyś jednak miał oceniać albo pokonać tę drogę drugi raz, to wybrałbyś tę mozolną wspinaczkę czy błyskotliwy sukces, który najczęściej trwa przecież krótko?



Z jednej strony fajnie byłoby przynajmniej obecny poziom osiągnąć wcześniej, może nawet dzięki temu mielibyśmy wydawcę wtedy, kiedy był nam tak bardzo potrzebny, bo teraz już staramy się radzić sobie sami. Ale z drugiej strony nie jestem pewien, czy gwałtowna popularność pozwoliłaby nam osiągnąć obecny poziom jakości utworów, jakie tworzymy i śpiewamy. Bo nasz trud przekładał się na wiedzę o życiu, na poglądy, na sposób postrzegania świata, na to wszystko, o czym dziś śpiewamy. A tak musieliśmy się sami wiele nauczyć, naprawdę ciężką pracą, żeby dorosnąć, a wraz z nami dorastała nasza muzyka.



I dziś uważasz ją za wartościową?



Moja ocena nie ma większego znaczenia. Najważniejsze jest to, co myślą o niej nasi fani i słuchacze. Robię to, co ponad 30 lat temu zaczęło być moją pasją, a wiele lat później, dodatkowo też zawodem. Ale ogromną satysfakcję dają mi listy, maile czy słowa fanów na i po koncertach. Naprawdę wielu, bardzo wielu z nich, mówiło i mówi, że nasze piosenki, ich słowa głównie, zmieniły tych ludzi, pozwoliły patrzeć i widzieć inaczej, że nasze piosenki zmieniły ich życie na lepsze, a niektórym wręcz to życie uratowały. Czy może być w życiu coś lepszego, niż robić to, co się kocha, a jednocześnie, by to służyło także innym, pomagało, ratowało, żeby czyniło jakieś dobro? Naprawdę nie zliczę ile prac magisterskich opartych było o analizę naszych piosenek albo jak często maturzyści cytowali je w egzaminacyjnych pracach.

 

 



Zdaje się, że te teksty, które tak bardzo przemawiają do słuchaczy, są głównie twojego autorstwa? Skąd czerpiesz pomysły?
 


Reklama

Powiedziałbym trywialnie: z życia, ale tak właśnie jest. Z życia. Z tego, co mnie otacza, z tego, czego słucham w radio, co oglądam w telewizji, co czytam w sieci. Piszę o tym, co porusza jakieś struny w moim wnętrzu, o tym, co wywołuje moje emocje, bo wychodzę z założenia, że to „coś” wywoła też emocje u innych, pobudzi, zmusi do myślenia, rozważań, analiz. Szkoda byłoby mi czasu na utwory, które nie mówią o niczym ważnym, naprawdę ważnym. Może to jakieś echa nauczyciela we mnie tkwią i ciągle chciałbym ludziom przekazać jakąś wiedzę, doświadczenia i spostrzeżenia. Ale przede wszystkim sprowokować do samodzielnego myślenia i wyciągania wniosków.

 



Jesteś nauczycielem?!



Niepraktykującym. Jedyny czas z uczniami, to były 2 tygodnie praktyki na studiach, na WSP w Olsztynie, na kierunku muzycznym. Skończyłem muzyczną „podstawówkę” w Szczytnie w klasie skrzypiec, II stopnia edukacji muzycznej nie miałem, nie mogłem więc iść na akademię, a bardzo, ale to bardzo chciałem uczyć się właśnie muzyki, mieć świadomość tego, co gram. I na WSP, na szczęście, był taki wydział, czy raczej katedra, gdzie większy nacisk stawiano na samą muzykę, a nie na pedagogikę. A tuż po studiach zająłem się z Hunterem już tylko muzyką. Bo Hunter już wtedy był i grał, czym się jednak na uczelni nie chwaliłem.


Dlaczego?
 

Bo nie wiem, czy bym te studia ukończył, gdyby się rozniosło, że gram heavymetal. Odważyłem się o tym powiedzieć tylko jednej z moich ówczesnych wykładowczyń. Miałem z nią zajęcia z fortepianu. Na naszej uczelni królowała klasyka i nie jestem pewien, czy do dziś tak nie jest. Nawet jazz nie był mile widziany, z trudem akceptowany. A rock czy metal? Mowy nie było! Zostałbym profanem muzycznym niegodnym żadnego dyplomu!

 



Czyli Hunter powstał w Szczytnie. Kiedy?
 

Jeszcze gdy byłem w ogólniaku, może w trzeciej klasie, a może to już było w czwartej? Na początku mieliśmy próby na korytarzu ogólniaka, a później przenieśliśmy się do MDK-u. Dodam przy okazji, że grałem wtedy głównie na gitarze, która mnie po prostu zniewoliła, a wziąłem ją do ręki po raz pierwszy dopiero na początku nauki w liceum. Przez pierwsze pięć lat wspólnego muzykowania właściwie sami się uczyliśmy. Nie tworzyliśmy własnych utworów, ale wykonywaliśmy cudze. Byliśmy wówczas po prostu grupą kolegów, zafascynowanych „mocnym uderzeniem”. W tych początkach, w różnych okresach, grali w zespole Grzesiek Sławiński, Janusz Enerlich, Robert Ropiak, Marek Kosakowski, Tomek Goljaszewski, chwilę śpiewał z nami Czarek Studniak, a nawet nasz rzeźbiarz szczycieński Michał Grzymysławski. Jedni odchodzili, bo chcieli lub musieli, jedni rozstawali się z muzyką, inni pozostawali jej wierni. Wtedy jeszcze nie byliśmy Hunterem, tylko coverowskim zespołem o nazwie... wstyd powiedzieć... „Lady strange”, Taki był tytuł jednego ze znanych nam utworów i mi się podobał, chociaż nie miałem pojęcia, co oznacza. Chyba tylko jeden „koncert” pod tą nazwą wykonaliśmy. Muzyka szła z taśmy, a my mieliśmy atrapy kolumn, nagłośnienia, instrumentów, peruki... Właściwie to był taki żart, chyba nawet na dzień wiosny.


A kiedy zostaliście Hunterem?
 

Później. Kiedy część z nas uznała, że chce muzykę traktować poważniej, Przed jakimś koncertem w emdekowskiej salce „Pod sceną” wpadłem właśnie na pomysł, by wystąpić jako Hunter. Takie słowo pojawiało się w jednej z piosenek Def Leppard, a podkreślam, wciąż śpiewaliśmy cudze. Znaczenia nie znałem, angielskiego też jeszcze nie, a tekstów uczyłem się fonetycznie i to „Hanter” fajnie mi brzmiało. Później, kiedy już się dowiedziałem, że hunter – to łowca, myśliwy, to musieliśmy trochę się nagłowić i nawymyślać różnych przedziwnych historii, by tę nazwę jakoś uzasadnić. Ale się przyjęła i trwa do dziś. I nikt już chyba nie analizuje jej podłoża i znaczenia.

Reklama


Zatrzymajmy się na chwilę na naszym współczesnym lokalnym podwórku. Wspomnimy Hunter-Fest i twoją „przygodę” samorządową?
 

Samorząd był dla mnie próbą konfrontacji tego o czym pisałem i śpiewałem z rzeczywistością. Pierwsza kadencja była naprawdę świetna i jestem z niej dumny. Wznieśliśmy się ponad podziały partyjne i to był sukces. Okazało się, że można i wtedy samorząd ma sens. Druga już nie była tak do końca udana, przynajmniej z mojego punktu widzenia. A polityka, jak to polityka. Wdziera się wszędzie, a jak już się pojawi, to wszystko psuje, więc postanowiłem na tym poprzestać i już nie wystartowałem. A co do Hunter Fest. Rozmawialiśmy o tym przed laty i nie chce mi się już wracać do tych, w sumie, dość przykrych sytuacji, które spowodowały, że ta inicjatywa upadła. I nie ma szans powrotu. Do organizacji takiej imprezy potrzebny jest naprawdę dobry menadżer, a my tylko i wyłącznie, a już na pewno głównie – jesteśmy muzykami.


Obecny skład zespołu to...

Poza mną (śpiewającym i grającym) jest Konrad „Saimon” Karchut (basista), Piotrek „Pit” Kędzierzawski (gitara), Michał „Jelonek” Jelonek (skrzypce), Darek „Daray” Brzozowski (perkusja) i Arek „Letki” Letkiewicz (instrumenty perkusyjne, które ja nazywam też „przeszkadzajkami”).


I wszyscy tylko muzykujecie?


Nie tylko. Część kolegów pracuje normalnie zawodowo, niektórzy grywają też w innych zespołach. Każdy „orze jak może” jak się dawniej mówiło. To nam trochę utrudnia funkcjonowanie, bo czasem trudno zgrać terminy. Na przykład niedługo Daray będzie miał kilka kolizji terminowych, bo gra też w norweskim zespole Dimmu Borgir. Na szczęście mamy nie lada zastępcę. Zagra z nami za niego Ślimak, czyli Maciek Starosta, który na co dzień jest perkusistą w Acid Drinkers. Najbliższy koncert gramy na Cieszanów Rock Festiwal, prawie w Bieszczadach. Już raz tam byliśmy. Wielkie, szczere pole, daleko od Boga i ludzi, a okazało się, że zjechał się tam tych ludzi tłum. Mam nadzieję, że w tym roku będzie tak samo.



A rodzina? Jak traktuje twój zawód będący życiową pasją (bądź odwrotnie)?
 

Jesteśmy z żoną parą już... blisko 20 lat. Dokładnie pamiętam dzień ślubu, bo w walentynki (śmiech). I zawsze mnie wspierała w tym, co robię. Teraz więcej i częściej jestem w domu, bo także ze względu na nasze rodziny zmieniliśmy jakiś czas temu tryb grania, staramy się koncertować głównie weekendami. Nie organizujemy jakichś długich tras tak, że nie ma nas w domach miesiąc czy dłużej. Także staramy się to jakoś ze sobą godzić. Żona spokojnie pracuje wśród swoich ukochanych książek, które woli trochę bardziej niż muzykę. Synów nieco przymusiliśmy do tego, by każdy z nich szkołę muzyczną jednak „zaliczył”, a obecnie obaj są już w takim wieku (12 i 15 lat), kiedy bardziej ciągnie ich do kolegów niż do przytulania rodziców. Ale do przytulania mamy w domu fantastyczną teściową i moich rodziców, a nawet dwa psy i trzy koty, w 3/5 przygarniętych ze schronisk. Myślę, że wszyscy już jakoś się „dotarliśmy”, dopasowaliśmy, każdy częściowo żyje swoim życiem, ale akceptujemy swoje odmienne czasem upodobania, uzupełniamy. Nie ma potrzeby, żeby w rodzinie wszyscy byli pasjonatami jakiejś jednej dziedziny. Im ich więcej, tych dziedzin, tym lepiej, więcej doświadczeń, więcej wiedzy, a i więcej tolerancji. A tolerancja, szacunek dla ludzi, dla zwierząt, dla przyrody, dla Ziemi to jest to, co dla mnie najważniejsze, o czym piszę piosenki, o czym śpiewam...



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama