Wtorek, 19 Marca
Imieniny: Aleksandryny, Józefa, Nicety -

Reklama


Reklama

Nauczycielka z powołania, Kurpianka z pasji i... genów (zdjęcia)


Urodzona na Podlasiu, sercem Kurpianka, adresem Mazurka... Irena Mossakowska, emerytowana nauczycielka, jest dziś – można by rzec – główną mazurską Kurpianką w Szczytnie. O kształtowaniu własnej tożsamości i innych życiowych meandrach rozmawiamy.


  • Data:

Kiedy poczułaś, że jesteś Kurpianką ponad wszystko?

 

Stroje mi się podobały. Przyglądałam się im jako młoda dziewczyna, ale w ogóle mnie to nie chwytało. Nie czułam korzeni, potrzeby ich poznawania, rozumienia. Wszystko się zmieniło w nowym wieku czyli dokładnie w 2000 roku. Wtedy w Szczytnie odbyło się spotkanie Związku Kurpiów, na które poszłam. I wtedy to poczułam...
 

Może jeszcze nie swoją tożsamość, ale tych, którzy to spotkanie prowadzili: doktora Stasia Pajki z Ostrołęki i drugi Stanisław – Kurpiewski, i Jan Prusik z Olsztyna, ale Kurp z krwi i kości. I wtedy odezwał się we mnie zew krwi. Może jeszcze nie mojej, ale tych ludzi: ich ogromny entuzjazm i duma z bycia Kurpiem... To było piękne. I wtedy też Stanisław Pajka, nieodżałowany, bo już od nas odszedł na zawsze, namówił mnie do tworzenia w Szczytnie oddział Związku Kurpiów. I tak to się zaczęło...




 

Ale w genach zaczęło się znacznie wcześniej?

 

Urodziłam się w niewielkiej wsi Cieloszka, gmina Turośl, niedaleko Kolna. To już Podlasie, ale do Łysych mieliśmy, na skróty, 9 kilometrów. Mama była rodowitą Kurpianką z gminy Łyse, a tata był tamtejszy, od pokoleń, chociaż niewiele brakowało, by się w tej wsi nie zadomowił.

 

Dlaczego?

 

Dziadkowie ze strony taty jako nastolatkowie, wyjechali do Ameryki. Jak to się stało, kiedy i w jakich okolicznościach – tego nie udało się jeszcze ustalić. W 1914 roku w Ameryce ruszyła propaganda, by wracali do Polski, bo będzie wojna. I dziadek się zdecydował na powrót: razem z babcia i dwójką małych dzieci. Statek, którym płynęli, wpadł na górę lodową (a może na minę?).


To nie był „Titanic”, ale też tragedia dla pasażerów. Podobno, jak opowiadał, do szalup ratunkowych mogły w pierwszej kolejności wchodzić kobiety i dzieci.



Dziadek jednak jakoś w łodzi też się znalazł, mimo że – podobno wręcz grożono mu bronią. Tak czy inaczej – oboje, już bez bagaży, bez walizek, a więc biedni, niemal nadzy i głodni przyjechali do Polski, gdzie było jeszcze trochę rodziny. Nie bardzo chętnie byli witani i trudno się dziwić: zamiast dolarów były cztery biedy do wykarmienia. Ostatecznie jednak zostali, zadomowili się, osiedli w tej „swojej” Cieloszce, gdzie wychowały się dzieci, a później wnuki, czyli ja też.

 

Czyli właściwie to nie jesteś pewna swoich kurpiowskich korzeni?

 

Ależ jestem! Chociażby dlatego, że od dziecka mówiłam tylko gwarą, kurpiowską oczywiście. W domu nikt inaczej nie mówił. I ja inaczej nie umiałam, co sprawiło mi później sporo kłopotów, gdy przyjechałam do Szczytna, do Liceum Wychowawczyń Przedszkoli, czyli sławnych „przytulanek”. Pierwszy internat to był budynek przy ul. Pasymskiej, dziś mieszkalny, naprzeciwko „Biedronki”. Musiałyśmy palić w piecach, a spałyśmy na piętrowych łóżkach. Ze dwa lata później powstał internat przy ul. Chrobrego – i to już był luksus! Ameryka po prostu! Cieszyłam się, ale i tak głównie walczyłam z własnym językiem. Najdłużej nie mogłam wykorzenić twardego, kurpiowskiego: „kedy” zamiast „kiedy”.


Reklama

 

Czy miałaś z tego powodu jakieś przykre sytuacje? Wtedy jeszcze, jaka 70. ubiegłego stulecia, Kurpie w Szczytnie nie przyznawali się do swojego pochodzenia. Wciąż jeszcze ciążyło na nich odium powojennego szabrownictwa.

 

Raczej nie. Niczego takiego sobie nie przypominam. Chociaż fakt, że z tym językiem bardzo się pilnowałam, szczególnie w sytuacjach oficjalnych. Pewnie gdzieś tam, w ferworze dziewczęcych pogaduszek, coś się wymsknęło, ale albo nikt nie zauważył, albo nie uznał za warte nagłośnienia. Gdy wracałam do domu, jakby z automatu przechodziłam na kurpiowską gwarę, rozmawiałam z sąsiadkami, rodziną, i – co ciekawe – bardzo się cieszyłam z tego, że mogę. Ale wtedy jeszcze nie rozumiałam, dlaczego się tak cieszę.

Dziś jest zupełnie inaczej. Wiem o swoich korzeniach, o Kurpiach, znacznie więcej. Na przykład wiesz, skąd się w ogóle wzięła nazwa Kurpie?


Kiedyś, dawno, kiedy jeszcze nie czułam tych korzeni, moja teściowa na jakieś stare buty, walające się po domu powiedziała: „Weź wyrzuć te buty, bo to takie kurpie!”. Szczęka mi opadła ze zdziwienia, nie wiedziałam, o czym ona mówi. Dziś wiem, że Kurpie – to nazwa nadana puszczakom przez sąsiednich Mazowszan i Mazurów. Bo bieda na tych piaskach była zawsze. I ludzie robili sobie buty z lipowego łyka. Marne to były buty, szybko się niszczyły, a w staropolszczyźnie stare, zniszczone obuwie to właśnie kurpie. I od nich mieszkańców puszcz nazwano Kurpiami.

 

Co cię skłoniło do pozostania w Szczytnie po maturze?

 

To co się zwykle przytrafia młodym pannom u progu dorosłego życia... Miłość! Co prawda zaczęłam pracować w szkołach we własnym powiecie, ale szybko przyjechałam do Szczytna. I już jako mężatka, od 1971 roku pracowałam w SOSW jako wychowawca w internacie, a od 1978 w SP 3, jako nauczycielka „od najmłodszych” i wicedyrektor. W 2002 roku, po 31 latach pracy, odeszłam na emeryturę, ale całkiem z oświatą nie skończyłam: byłam też wicedyrektorem Niepublicznej Szkoły Podstawowej w Trelkowie, a jeszcze do 2010 roku często prowadziłam różne wykłady i prelekcje, np. o wychowaniu w rodzinie czy też kulturze kurpiowskiej. Poza tym od dobrych kilkunastu lat jestem ławnikiem w szczycieńskim sądzie, jestem prezesem Stowarzyszenia „Kurpie w Szczytnie” i członkiem zespołu „Wystek”.

 

Mąż też miał kurpiowskie geny?

 

Bardziej mazowieckie. Sam urodził się już w Szczytnie, ale jego rodzice pochodzili z pogranicza kurpiowsko-mazowieckiego i nie bardzo utożsamiali się z puszczańską nacją. Nasi synowie jeszcze swojej kurpiowszczyzny nie czują, ale się interesują: pytają, słuchają. Może dlatego, że sama tę swoją poczułam na tyle późno, że nie udało mi się już w nich kurpiowskiej tożsamości wpoić. Ale nie mają zastrzeżeń ani obiekcji, tolerują i akceptują. I nikt nie oponował, kiedy 2,5-letniemu wnukowi uszyłam kurpiowski strój. Synowa też nie, chociaż pochodzi z okolic Torunia, a to już przecież zupełnie inny region i inna ludowa kultura. Poza tym mieszkają w Warszawie, więc trudno mi teraz nawet wnukom tę kulturę wpajać, ale staram się, przy każdej możliwej okazji.



A dziś? Czy dziś w Szczytnie wciąż jest ludziom wstyd się przyznać do tego, że jest się Kurpiem?

 

Reklama

Myślę, że nie. Coraz więcej ludzi przyznaje się do tego wyraźnie. Zdarza się też, że ktoś po prostu nie wie. Mówi na przykład: „Moi rodzice pochodzą stąd czy stamtąd. Czy uważa pani, że też jestem Kurpiem/Kurpianką?” Teraz jest już w Szczytnie zupełnie inna atmosfera, zupełnie inny klimat. Nie wątpię, że potężny wpływ na to miała działalność Związku Kurpiów – początkowo, a później naszego Stowarzyszenia i organizowane niemal od początku wieku doroczne imprezy pod hasłem „Witaj Kurpiu na Mazurach”.

 

 

Pamiętam, że tytuł powstał z graffitti, które ktoś wówczas wysmarował na budynku dworca autobusowego...

 

I tak było. Przyznam się, że nawet wiem, kto to wysmarował, ale że obiecałam tajemnicy nie zdradzić, więc powiedzieć nie mogę. I dzięki temu, że zaczęliśmy być widoczni, przestaliśmy się wstydzić swojego pochodzenia, to to hasło, które miało być w zamyśle prześmiewcze, nabrało innego, sympatycznego wyrazu.

 

Stowarzyszenie jak jest liczne?

 

Utrzymuje się stała liczba członków, w liczbie tak między 20 a 25. Sympatyków jest, oczywiście, sporo więcej. Ale nie chodzi o to, by był nas tłum, ale by członkami były takie osoby, które naprawdę chcą coś zrobić, a co ważniejsze – robią.



 

Co robią?

 

Wiele osób utożsamia stowarzyszenie z zespołem „Wystek” i nie bez racji, ale przecież to nie wszystko. „Wystek” prezentuje kurpiowski folklor gdzie tylko może, gdzie się da, i gdzie go chcą. Ale odbywamy także różne spotkania, odczyty, prelekcje. Bywamy na lekcjach w szkołach i na wykładach. Uczestniczymy w wydarzeniach organizowanych przez inne stowarzyszenia i w innych miejscowościach, najchętniej na Kurpiach.




 

Łatwe jest kultywowanie tradycji?

 

Łatwe nie. Na pewno nie tam, gdzie ta tradycja nie jest rdzenna. Mimo wszystko trudniej jest być Kurpiem na Mazurach niż Kurpiem na przykład w Łysych, Kadzidle czy Czarni. Przeżyłam szok, ale taki pozytywny, kiedy w ubiegłym roku byliśmy w Zawadach niedaleko Myszyńca, zaproszeni na kurpiowską imprezę lokalną. I tam było dziecko, 6-miesięczna dziewczynka, dla której już rodzice (i babcie zapewne) przygotowali ludowy, kurpiowski strój. Po prostu tam, gdzie dana kultura trwa, wśród której się żyje, wychowuje, gdzie jest wpajana na co dzień, tam ona przetrwa.


W Szczytnie... Staramy się nie tyle ją utrwalać, co przypominać i pokazywać, że wciąż jest. A że wnukowi uszyłam strój kurpiowski, w którym, jak to dziecko, uwielbia się prezentować? To jest właśnie próba utrwalenia. Po to, by wiedział i nie zapomniał, piszę mu teraz wspomnienia o rodzinie: dziadkach, pradziadkach, prapra... I cieszy mnie bardzo, że to rodzice moich wnuków wpadli na pomysł spisania takich wspomnień, rodzinnej historii, by ich dzieci, a moje wnuki tę historię miały szansę poznać. Bo to właśnie wspomnienia babć i dziadków o ich babciach czy dziadkach są prawdziwą historią, której żaden podręcznik nie zdoła nigdy wypaczyć.



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama