Wtorek, 16 Kwiecień
Imieniny: Bernarda, Biruty, Erwina -

Reklama


Reklama

Danuta Górska o... no właśnie


Powtórny wybór mógł jednak tę opinię zweryfikować. Dwie Danuty Górskie w jednym samorządzie to zapewne rzadki przypadek, jeśli nie jedyny. Tę pierwszą, burmistrz miasta, gościmy na łamach dość często. Dziś rozmawiamy z drugą – radną.

 

  • Data:

Powtórny wybór mógł jednak tę opinię zweryfikować. Dwie Danuty Górskie w jednym samorządzie to zapewne rzadki przypadek, jeśli nie jedyny. Tę pierwszą, burmistrz miasta, gościmy na łamach dość często. Dziś rozmawiamy z drugą – radną.

 

 

Co panią skłoniło do startu w poprzednich wyborach?

 

Prawie od zawsze pracuję w handlu. To ciągły kontakt z ludźmi: wielu znajomych, klientów. I nieustannie słyszałam ludzkie narzekania, że czegoś brak, że coś trzeba, że coś by się przydało. Krótko przed wyborami jeden ze znajomych powiedział mi, że zamierza startować w wyborach i mnie namawiał. Mówił, że warto spróbować, że ludzie mnie znają... No i mnie namówił. On „szedł” z ówczesnego komitetu „Z Górską dla Szczytna”, a ja z nim. Bo mnie przekonał, pomyślałam sobie, że może uda się jakoś na te narzekania poradzić.

 

Mówiło się wówczas, że uzyskała pani mandat ze względu na zbieżność nazwiska, a nawet imienia...

 

Też to słyszałam, ale w oczy mi nikt tego nigdy nie powiedział. W oczy to wielu ludzi zapewniało mnie natomiast, że oddali na mnie swój głos. Nie prowadziłam bardzo intensywnej kampanii. Ot. Kilkaset ulotek, które rozdawałam w sklepie ludziom, o których wiedziałam, że mieszkają w moim rejonie, a dokładniej są z rejonu w centrum miasta, bo z tego startowałam. Pracuję w punkcie w centrum, więc mieszkańcy tej części miasta właściwie nawet lepiej mnie znali, niż ci z własnego osiedla. Ale oczywiście, swoje osiedle też miałam na uwadze. Mieszkam na samym krańcu miasta, przy ul. Ciasnej i jest to osiedle, które przez wiele lat było zupełnie zaniedbane.

 

Namówił panią znajomy... i oboje zostaliście radnymi?

 

Tak się jakoś stało, że ja przeszłam, a on nie.

 

Pamiętam panią z pierwszych sesji. Cicha, skromna... Sprawiała pani wrażenie, że jest wciąż zdziwiona, że znalazła się w tym gremium, jakby nierozumiejąca, jak to się stało...

 

Może tak to wyglądało. A ja byłam po prostu zasłuchana. Wszystko było dla mnie nowe, nieznane, wymagało szczególnej uwagi. Nowe i ciekawe. Sprawy, którymi się zajmują radni, zupełnie inaczej wyglądają „od środka”. Trzeba było te wszystkie zagadnienia opanować.

 

I udało się, skoro zdecydowała się pani startować po raz drugi, też skutecznie.

 

Z tego samego prawie okręgu, prawie, bo przecież te okręgi zostały mocno zmniejszone, jako jednomandatowe. Głosów miałam więc nieco mniej, ale kolejnej osobie i tak brakowało ich do mnie chyba 30 czy 40.


Reklama

 

Czym się radny na co dzień zajmuje?

 

Za wszystkich odpowiadać nie mogę, ale uważam, że pracy nie brakuje. Staram się po mieście poruszać rowerem, więcej wtedy widzę tego, jak miasto wygląda, co się dzieje, co ludzie mówią. Szczególnie oglądam otoczenie po piątkowej i sobotniej nocy. Niemal zawsze natykam się na jakieś pogięte znaki, porozwalane kosze na śmieci i inne szkody. Zawsze więc w poniedziałek rano dzwonię do ratusza, zgłaszam te szkody i są one naprawiane. Zwykle tego samego dnia. Nie czekam na komisje, na sesje, po prostu reaguję na wszystkie oznaki jakichś doraźnych problemów, które trzeba poprawić, od czego są kompetencji urzędnicy czy właściwe jednostki miejskie. Zgłaszam te wszystkie mankamenty, bo uważam, że jak ktoś przez Szczytno przejeżdża to nie będzie wiedział, czy taki kosz to leży rozwalony przez chwilę czy od tygodnia. Najlepiej więc, by w ogóle nie leżał, bo rolą radnego jest też, w moim przekonaniu, codzienna dbałość o wizerunek miasta. Bo przecież nie chodzi o to, byśmy w radzie eksponowali różne opcje polityczne, a każdemu powinno zależeć na tym, żeby nasze miasto było zwyczajnie coraz ładniejsze, a przynajmniej nie brzydsze, nie gorsze.

 

Niektórzy jednak uważają, że zadaniem radnego jest głównie, jeśli nie wyłącznie uczestniczyć w komisjach i w sesjach. Tylko tam, gdzie jest szansa na upublicznienie, np. przy obecności mediów, stają się aktywni i przywołują właśnie te kosze czy jakieś dziury w jezdni jako dowód nieudolności tych, którzy akurat rządzą . Taka „tradycja”, która się w naszej radzie wykształciła chyba od początku, od ćwierćwiecza.

 

Nie będę oceniać kolegów z rady. Nie moja to rola, a pani. Sądzę, że każdy z radnych pracuje tak, jak uważa za słuszne. Czy każde z działań jest faktycznie służbą miastu i mieszkańcom – to już zupełnie inna sprawa. Mnie nie interesują polityczne fajerwerki, tylko miasto, moje miasto.

 

Czyli rozumiem, że urodziła się pani w Szczytnie?

 

Tak, już ponad sześćdziesiąt lat temu. I nigdy nie wyjeżdżałam na dłużej. Tu się uczyłam, tu pracowałam z drobnymi przerwami, kiedy dzieci były małe. Teraz obie córki są dorosłe, wnuczka mnie nie absorbuje na co dzień, bo mieszka z rodzicami w Anglii, druga (albo wnuczek) w drodze dopiero, więc mogę swój czas przeznaczać na inne sprawy.

 

Co głównie zajmuje pani czas?

 

Trochę praca, ale niewiele, bo właściwie jestem już na emeryturze, więc nie jestem w pracy mocno uwiązana. Najwięcej chyba czasu poświęcam na, powiedziałabym, gospodarskie lustrowanie miasta. Zanim weszłam do rady, to o wielu ulicach słyszałam, a o istnieniu innych nawet nie wiedziałam. Ale jak miałam decydować o miejskich sprawach, o tych ulicach też, to musiałam je poznać. Jeżdżę więc rowerem po całym mieście i mogę chyba powiedzieć, że już znam wszystkie ulice, wiem gdzie są i jaki jest ich stan. Rowerem, bo z samochodu to właściwie niczego się nie zobaczy, a i z ludźmi się nie da porozmawiać. A ja staram się właśnie rozmawiać, z wieloma, w różnych częściach Szczytna. To mi daje całościowy obraz: z jednej strony wiem, co jako samorząd można zrobić, jak i kiedy, z drugiej – wiem też na bieżąco jakie są potrzeby i oczekiwania. Poza tym to nie jest tak, że radny pracuje na sesjach, podejmuje decyzje czy uchwały. Naprawdę wiele drobnych spraw można załatwić stojąc przy rowerze: coś wytłumaczyć, wskazać adres, osobę, do której z jakąś sprawą należy się zwrócić. Oczywiście, że mieszkańcy chcieliby, żeby wszystkie ulice były autostradami, żeby każdy miał, jak to mówią młodzi, wypasiony własny dom, ale na co dzień problemy są mniejsze, a pomoc w ich załatwieniu wcale nie wymaga jakiegoś wielkiego zaangażowania, czasu czy nawet wiedzy. Często wystarcza mi to, co już wiem, a ludziom - dobre słowo, ciepły gest i sam fakt, że ktoś chce ich wysłuchać, porozmawiać...

Reklama

 

 

Trochę „czuję” w tym Zosię Żarnoch...

 

Może tak. Na samym początku to od niej głównie się uczyłam tego, jak być radnym. Na pewno pokazała mi to, co sama przez wiele lat robiła.

 

Zosia była wyjątkiem. Niewielu robiło podobnie. Albo – żeby się nie poobrażali na mnie do końca ci, którzy i tak już są poobrażani, powiem, że takie nastawienie na codzienne kontakty z mieszkańcami nie jest powszechne...

 

Może nie. Ale ja uważam, że tylko tak mogę pełnić swą funkcję zgodnie z własnym sumieniem i – jak sądzę – oczekiwaniem mieszkańców. Wiele się nauczyłam w pierwszej swojej kadencji. Nabrałam „apetytu” na działanie, rozwinęłam skrzydła. Wcześniej pracowałam w dwóch komisjach, obecnie w czterech. Dziś nie wyobrażam sobie, bym mogła siedzieć w domu i np. tylko czytać, mimo że uwielbiam książki. Muszę być w ruchu, wśród ludzi, słuchać, pomagać, radzić... Szkoda by mi było zaprzepaścić to, czego się nauczyłam jako samorządowiec i stracić to, co jeszcze mogę zrobić.

 

 



Komentarze do artykułu

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama