Piątek, 19 Kwiecień
Imieniny: Alfa, Leonii, Tytusa -

Reklama


Reklama

Całe życie z rybami za pan brat


Pojawił się pan w Szczytnie już jako dorosły człowiek...

 

Owszem, ale Mazurem jestem z urodzenia, a dokładniej z Kisielic koło Iławy. A wszystko przez ojca, który najpierw pod wodzą generała Maczka, a później z armią Andersa przeszed...


  • Data:

Pojawił się pan w Szczytnie już jako dorosły człowiek...

 

Owszem, ale Mazurem jestem z urodzenia, a dokładniej z Kisielic koło Iławy. A wszystko przez ojca, który najpierw pod wodzą generała Maczka, a później z armią Andersa przeszedł cały szlak bojowy. Podczas tej wojennej wędrówki poznał moją mamę – Włoszkę. We Włoszech stacjonował jeszcze ze dwa lata, tam się też z tą moją italską mamą ożenił i tam na świat przyszła moja siostra. Nie poszedł jednak w ślady wielu kolegów z armii, nie wyjechał do Kanady czy Australii, jak uczyniło to bardzo wielu. Patriotą był i wrócił do kraju, z żoną i córką, do rodzinnego Jabłonowa Pomorskiego. Tam jednak ludzie wiedzieli o nim za dużo i o tym, że był w „niewłaściwym” wojsku, a nie było to wówczas dobrze postrzegane. Wyprowadził się więc do Kisielic, gdzie nie znano jego przeszłości, gdy już byłem na świecie i miałem może z roczek. I tam mieszkałem do 15 roku życia, do ukończenia szkoły podstawowej. W międzyczasie na świat przyszło jeszcze moich dwóch młodszych braci. Nie było różowo. Musiałem wcześnie wkroczyć w dorosłe życie.

 

Jak wyglądało to wkraczanie?

 

Wyprowadziłem się do stolicy. Sam. Takie były czasy, że było to możliwe. Nie bez „zaplecza”. W Warszawie mieszkali znajomi, u których się zatrzymałem. Pierwszy rok to była nauka w szkole zawodowej i praca. Zaczynałem jako goniec w firmie wykonującej i wydającej plany budowlane. U tych znajomych wytrzymałem rok. Mieli syna trochę starszego ode mnie, któremu moja obecność bardzo się nie podobała chyba, bo – delikatnie rzecz ujmując – miły nie był. Rodziców miał wspaniałych, ale sam był paskudnym osobnikiem. Wyprowadziłem się więc od nich i jakoś sobie radziłem. W różny sposób, ale spotykałem na swojej drodze sporo dobrych ludzi, którzy chętnie pomagali. Pierwsze mieszkanie, pierwsza stancja, pierwsza praca, możliwość jednoczesnej nauki – to były przejawy tej pomocy. Ważnej, bo ci wszyscy ludzie, z którymi los mnie związał jako bardzo przecież młodego człowieka, do dziś są moimi serdecznymi przyjaciółmi.

 

Łatwo było uczyć się i pracować?

 

Łatwo nie, ale jakoś się udawało w sumie niemal przez 10 lat. Najpierw zawodówka chemiczna i po jej ukończeniu w tej szkole zostałem jako pracownik – laborant chemiczny. Później zmieniłem pracę. Podjąłem ją w zakładach im. Róży Luksemburg, gdzie produkowano ówczesną elektronikę. To była duża fabryka, bardzo wtedy w Polsce znana. Miała też dodatkowe dwa walory: pracowały tam niemal same kobiety, nas – chłopaków – mężczyzn, było może ze stu. I była tam zawodowa szkoła przyzakładowa, oczywiście kształcąca w elektronicznym kierunku, to ją zacząłem i ukończyłem.

 

Dwie zawodówki? To dość rzadkie...

Lubiłem się uczyć, a jak była okazja i możliwość, to czemu nie? Później liceum i matura, a w międzyczasie zmiana pracy. Z „elektroniki” trafiłem do agencji reklamowej. To był dobry czas, dobra robota i dobre pieniądze, porównywalnie z innymi zawodami. Powiem tak: jak przeciętnie ludzie zarabiali 1,7-1,8 tys. zł, to ja miałem 8-9 tys. Pracowałem tam przez ostatni rok liceum, a że wtedy matura była więcej warta niż teraz trzy dyplomy, to też i awansowałem. Rozpocząłem studia ekonomiczne, ale były tak nudne, że wytrwałem chyba 2 czy 3 lata i uznałem, że dość nauki. W tej agencji reklamowej spędziłem chyba z 6 lat i odszedłem...


Reklama

 

Poważnie? Przy takich zarobkach?

 

Tak wyszło. Nie tylko pani jest zdziwiona. Wszyscy moi ówcześni znajomi też byli. Ale mi się pojawiła szansa otworzenia sklepu zoologicznego. Z tej szansy skorzystałem i.,.. dobrze zrobiłem.

 

Chemia, elektronika, reklama, ekonomia... Skąd ta zoologia jeszcze?

 

Kolega pracował w tamtejszej administracji dzielnicy. Ja miałem pomysł na ten sklep, on załatwił lokal, co proste nie było. A skąd zoologia? Kierownik w tej agencji reklamowej, którego zastąpiłem, miał duże akwarium. Rybki się tam mnożyły i nie wiadomo było, co z nimi robić. Ale zapotrzebowanie, jak się okazało, było. Funkcjonowały sklepy zoologiczne, państwowe i one te rybki kupowały. A trzeba było ich coraz więcej. Wyczułem w tym koniunkturę, więc założyłem swój sklep. Zanim go jeszcze założyłem, pamiętam, że od teściowej wtedy pożyczyłem 500 zł, pojechałem na Śląsk kupić już własne rybki i je w stolicy sprzedać. Rozeszły się niemal natychmiast i jak jechałem po kolejny towar, to już nie musiałem pożyczać pieniędzy.

 

Pojawia się teściowa, a więc była już i żona... Gdzie pan na nią trafił?

 

Na cmentarzu... Ja wiem, to brzmi dziwnie, ale tak było. Koleżanka nas ze sobą zapoznała akurat w tym miejscu. Trzy miesiące później byliśmy już po ślubie. To było jeszcze przed agencją reklamową, w której żona też później pracowała, a ja odszedłem na swoje. Sklep w Warszawie prowadziłem trzy lata, koniunktura była niesamowita, a mnie tęsknota brała za Mazurami. Podjąłem więc kolejne wyzwanie i ryzyko – rzucić w diabły stolicę i podobny sklep otworzyć w Szczytnie.

 

Dlaczego akurat Szczytno, a nie Iława, bliżej rodziny?

 

Bo w tym czasie to już Szczytno było „rodzinne”. Tu, sporo lat wcześniej przeprowadziła się mama z moim rodzeństwem. Warszawska koniunktura była taka, że stać mnie były na to, by tu kupić pawilon. Chociaż, oczywiście, znajomi byli sceptyczni. „Czyś ty zwariował! - mówili. - Na Mazurach, gdzie pełno ptaszków i rybek, ty chcesz to sprzedawać?” Ale się uparłem. Czas pokazał, że słusznie. Najpierw odkupiłem pawilonik handlowy w tym ciągu naprzeciwko dawnego Polmozbytu, a po 10 latach stać mnie już było, by kupić lokal w centrum. To był pierwszy sklep zoologiczny w Szczytnie. Cieszył się ogromnym powodzeniem, a zapotrzebowanie zmieniło nieco branżę. Bo na przykład przyszedł klient i pytał, czy przypadkiem nie mam ochotki na zanętę? Mówię: mam i natychmiast ją sprowadzam. Inny pytał o spławiki, to zacząłem nimi handlować. Wędkarskie akcesoria stały się wiodące i tę zoologię zepchnęły na drugi plan. I tak minęło ćwierć wieku. Mam setki, może i tysiące stałych klientów, którzy np. jadąc na wypoczynek w bliższe czy dalsze okolice potrafią nadłożyć i kilkadziesiąt kilometrów, by zakupy do planowanego wędkowania zrobić właśnie u mnie. To, oczywiście, miara sukcesu, ale też głównie satysfakcja, bo akcesoria wędkarskie można przecież kupić prawie wszędzie, więc ci moi klienci wybierają mój sklep nie tylko ze względu na asortyment.

Reklama

 

Może dlatego, że sam pan też jest wędkarzem...

 

Od dziecka. Jak miałem chyba z 6 lat zacząłem z ojcem jeździć na ryby. Gdy mieszkałem w Warszawie, to w każdej możliwej wolnej chwili jeździłem do domu i na ryby. I nadal wędkowanie jest dla mnie najlepiej spędzonym czasem, najlepszym odpoczynkiem, tym bardziej, że ku własnemu ubolewaniu, nie wędkuję zbyt często. Niestety, prowadzenie sklepu to pożeracz czasu i na inne zajęcia i przyjemności już go za wiele nie ma. Tyle że mogę wspomóc kolegów wędkarzy przez bliską współpracę z miejskim kołem PZW. Rozprowadzam w imieniu tego koła zezwolenia na połów, kolportuję informacje i takie tam...

 

Jakieś inne upodobania?

 

A czy ja mam na nie czas? Osobiście nie bardzo, mogę jedynie w podobny sposób odwdzięczać się ludziom za pomoc, której mi niegdyś udzielono. Staram się więc też pomagać, niejako spłacać dług wobec ludzi i losu, który okazał się dla mnie dość łaskawy.

 

Może pan jest w czepku urodzony?

 

Tego nie wiem. Ale skłamałbym, gdybym mówił, że wszystko to, co udało mi się w życiu zrobić i osiągnąć, to tylko kwestia szczęścia. Owszem, trochę może i tak. Ale szczęściu zawsze trzeba mocno pomóc: głównie ciężką pracą, wyobraźnią, odwagą, bo przecież realizacja moich niektórych pomysłów była wielkim ryzykiem. I nigdy nie jest tak, że ma się wszystko, o czym się marzy, co by chciało się mieć. Ale jak się robi to, co się kocha, jak praca daje satysfakcję, jak ciągle się chce i chce, i nie brakuje energii, to właściwie już można mówić i o szczęściu. Ja do tego szczęścia, które mi się w życiu trafiło, muszę dopisać też i żonę, bo przecież ten sklep i to moje dobre życie, to nie tylko moja zasługa, to nasz wspólny wysiłek.



Komentarze do artykułu

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama