Piątek, 26 Kwiecień
Imieniny: Marii, Marzeny, Ryszarda -

Reklama


Reklama

Biegaczy jest wielu, ekstremistów mniej


Ekstremizm dziś łączy się z najczęściej z terroryzmem i jakby się kto uparł, to ci, którzy biegają na bardzo długich dystansach, w bardzo trudnych warunkach, można by mianem terrorystów określić, wszak terroryzują swój własny organizm. Jak wygląda, skąd się takie hobby bierze i jakie ultrawyczyny mają na swoim koncie amatorzy tego sportu? O tym rozmawiam z Rafałem Kotem, naszym szczycieńskim ultramaratończykiem.


  • Data:

No właśnie, czy jesteś ultramaratończykiem?

 

Raczej tak. Takim mianem określa się każdy bieg, którego dystans wykracza poza tę odległość, którą przed wiekami pokonał posłaniec Filippides, by do Aten zanieść wieść o zwyciestwie pod Maratonem, ale i o zagrożeniu jakie wciąż stanowili Persowie. Może to być więc 50 km, 100, a nawet sporo więcej. Na przykład istnieje coś takiego jak Główny Szlak Beskidzki, który liczy sobie około 500 km i są zapaleńcy, którzy się na tym szlaku ścigają. Rekord, jeśli dobrze pamiętam, na tej trasie wynosi około 120 czy 130 godzin. Na taki szalony dystans jeszcze się nie zamierzałem, ale tak – biegam dystanse większe niż tradycyjny maraton.

 

Najkrótszy dystans z tych większych od maratonu i najdłuższy to były?

 

Biegać zacząłem niedawno, bo ze trzy lata temu, bardziej rekreacyjnie i bez ukierunkowania sportowego, na udział w zawodach. Później jednak uczestniczyłem w kilku maratonach, a od roku pasją stały się dłuższe dystanse. Chyba z pięć razy biegłem już ponad 100 km. Najbardziej pamiętam ultrabiegi, które łączyły się też z trudnością trasy. W październiku ubiegłego roku uczestniczyłem w biegu Łemkowyna Ultra Trail, a późna jesień w Beskidzie Niskim to wszechobecne błoto, sięgające do kostek. Bo ultramaratony dzieli się właściwie na dwie kategorie: bieg płaski, po równinach i asfalcie oraz biegi górskie. Mnie pasjonują te drugie. Bieg Łemkowy liczył sobie 150 kilometrów, a pokonać je w tym błocie naprawdę nie było prostą sprawą. No i ten ostatni, bieg „Zamieć”, tym razem w Beskidzie Śląskim. Tu na trasie stały Skrzyczne czyli najwyższy szczyt tego Beskidu. I to nie raz stały. Rzecz polegała na tym, że trasa biegu obejmowała 14 km: ze Szczyrku wbiegało się na Skrzyczne, zbiegało z drugiej strony i wracało do Szczyrku. W tym przypadku bieg nie miał wyznaczonego limitu trasy, a czas. Wygrywał ten, kto najwięcej razy pokonał tę pętlę w ciągu 24 godzin. I w tym roku ta sztuka mi się udała. „Zaliczyłem” Skrzyczne osiem razy. Nie był to rekord pętli, bo w poprzednich latach pokonywano ją więcej razy, ale z kolei w tym roku trudniejsze były warunki. Napadało śniegu i zarówno podejście czy podbiegnięcie pod szczyt i zejście zeń nie było proste.


Reklama

 

To był twój pierwszy sukces czy masz ich więcej na koncie?

 

W sumie pierwszy, który sprawił mi sporo osobistej satysfakcji. Chyba mi trochę zależało, bo w gronie uczestników znajdowało się parę osób, które są naprawdę już specjalistami w tej biegowej dyscyplinie. Ja wciąż uważam się za amatora i właściwie dobrze mi z tym. Przyznam, że miałem nadzieję, zrobić więcej pętli, ale śnieg mi to wybił z głowy. Innym też.

 

Wspomniałeś, że zacząłeś biegać, rekreacyjnie, zaledwie trzy lata temu. Co cię skłoniło?

 

Chyba jak w przypadku wszystkich innych. Namowa znajomych i może trochę myśl, że czas zadbać o zdrowie i kondycję, jako że wiek już stosowny. A bezpośredni impuls? Pracowałem w tym czasie w Irlandii i moja firma chciała wystawić 4-osobowy zespół do udziału w biegu, chyba jakimś charytatywnym, w którym uczestniczyły reprezentacje także wielu innych firm. W moim zakładzie o dość międzynarodowej załodze, biegało trzech. Jednego więc brakowało. Zaczęto mnie namawiać, a ja się zgodziłem. I tak, być może przypadkiem, zacząłem biegać.

 

A ukierunkowanie na ekstremę górską kiedy się pojawiło?

 

W tym też było sporo przypadku. Nigdy wcześniej nie byłem w górach. Pierwszy raz pojechałem w Tatry, pod koniec 2014 roku. I w tym samym czasie znajomy opowiadał o tym, że wybiera się na Górski Półmaraton Ślężański. To z kolegą postanowiliśmy i my pobiec ten półmaraton. Spodobało się i trwa. Europę też wokół objechaliśmy.

 

To jedyne hobby?

 

Może tak. Górskie bieganie jest moją ogromną pasją, ale – oczywiście – nie unikam i innych rekreacyjnych czy sportowych rozrywek. Kiedy z kolegą, z którym mieszkałem i pracowałem, postanowiliśmy już wracac do kraju, na pożegnanie objechaliśmy rowerami całą Irlandię. Wtedy przekonałem się też, że i w tym kraju nie brakuje górzystych, fajnych terenów, ale nie zdarzyło się po nich biegać. Może kiedyś.

 

Mówisz, że jednym z „tajnych” motywów był wiek, który wymusza zwiększoną dbałość o zdrowie. Zatem lat sobie liczysz...

Reklama

 

Wiek to już tak zwany średni, powiedziałbym, że mocno średni. 37 lat obecnie, więc to już statystyczny półmetek. Łatwo policzyć, że zacząłem biegać jako 34-latek.

 

To wcześnie czy późno? Bieganie, jak zauważam, staje się bardzo modne. Jak się to będzie rozwijać w obecnym tempie, to na ścieżkach, duktach, alejkach i innych trasach ścisk będzie straszny. Z czym to się wiąże? Czy masz swoją teorię na powstanie tej mody?

 

To raczej bardziej potrzeba, niż moda, choć pewnie jedno drugie nakręca. Potrzeba, bo ja i osoby w wieku do mojego zbliżonym, spędziły młodzieńcze lata przy komputerach. I teraz odczuwamy tego skutki. Chociaż ja akurat niewolnikiem komputera nie byłem. Jako dzieciak spędzałem mnóstwo czasu na podwórku, na różnych grach i zabawach. Późniejsze pierwsze lata pracy to zupełna zmiana trybu życia. Teraźniejszy powrót do tego fizycznego wysiłku, do biegania, chyba bardziej traktuję jako próbę przywołania tego fantastycznego poczucia dziecięcej swobody, koleżeństwa, przyjaźni wspólnych przeżyć i doznań. Czegoś, co było naturalne, autentyczne, całkowicie oddzielone od rzeczywistości, jaka by ona nie była. I takie jest bieganie, głównie ekstremalne. Gdy starter machnie chorągiewką, kiedy się ruszy na trasę, zaupełnie przestają istnieć wszystkie inne sprawy: praca czy jej brak, rodzina, kłopoty takie czy siakie, problemy z kasą, samochodem, telewizorem, meblami, władzą... Ich nie ma. Są tylko piękne, majestatyczne góry i wijąca się między nimi droga. Jest siła przyrody, wobec której blaknie wszystko, co nas na co dzień dotyczy. Kiedy po raz któryś z kolei wbiegłem na Skrzyczne podczas ostatniego biegu, akurat wstawał świt, wschodziło słońce. Śnieg iskrzył, błyszczaly okoliczne szczyty, lekka mgła zasnuwała daleko widoczną okolicę. I powiem tak. Chociaż zmęczenie było straszne, chociaż trudno było złapać oddech i w ogóle myśleć, to dla tego jednego widoku – wschodu nad Skrzycznem – warto było ten wysiłek podjąć.

 



Komentarze do artykułu

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama